sobota, lutego 28, 2009

ptak, auto, hydroplan

zaczyna się banalnie – znowu lecę. tym razem poniżej, dolina z rzeką, w południowej części widać wzgórza porośnięte lasem. lecę właśnie w tym kierunku. badam bezpośrednie otoczenie. po chwili okazuje się, że lecę w ciele jakiegoś drapieżnego ptaka. zielono-brązowymi oczami oglądam swoje ptasie ciało wykręcając przy tym głowę. mam srebrno-brązowe pióra, z przyciemnianymi końcówkami lotek, mocne szpony i piękny, zakrzywiony pomarańczowo- żółty dziób. po jakimś czasie swobodnego lotu, głównie dzięki kominom termalnym zauważam, że widzę ciało ptaka z innej perspektywy. obserwuję własnego awatara i dochodzę do wniosku, że to musi być jastrząb lub jakiś pokrewny ptak. teraz oczy wyglądają na brązowe, cała reszta się zgadza.
wzlatuję wyżej w celu rozejrzenia się po okolicy. skupiam wzrok na wzgórzu i dostrzegam, że ze wschodu na zachód porusza się autostradą jakiś samochód. w chwili, w której auto wjeżdżało na przełęcz zaczynam dostrzegać jego szczegóły. nie wiem dlaczego, ale odnoszę wrażenie, że auto to amerykański pikap w wyblakłym błękitnym kolorze. prawe nadkole jest podziurawione przez rdzę, opony wydają się już być skruszałe, a tył auta wygląda jakby już nie raz trafił na coś twardego. ale ogólnie auto wygląda na bardzo sympatyczne. korzystając z kolejnego komina termalnego nad mostem wznoszę się kołowym torem zmieniając kąt widzenia auta (teraz patrzę na nie od południowego wschodu). przelatując nad autem okazuje się, że rdza na nadkolu jest tylko zabawą światłocienia od zachodzącego słońca. tył auta teraz wygląda na nieuszkodzony. zwracam szczególną uwagę na prawe zewnętrzne lusterko, które jako jedyne obroniło się przed upływającym czasem i zachowało jeszcze idealną powłokę chromu. w tej chwili okazuje się, że spoglądam w lusterko z perspektywy kierowcy. środek auta wygląda na zadbany. na drewnianej kierownicy z chromowanymi dwoma podwójnymi szprychami i perłowym klaksonem z nic nie mówiącym mi znaczkiem, dostrzegłem swoją dłoń obejmującą kierownicę na godzinie pierwszej. lewa dłoń (z łokciem opartym na ramie okna), utrzymuje kierownicę dwoma palcami i kciukiem. deska rozdzielcza jest wyłożona masą perłową z jakimiś pozłacanymi płatkami zatopionymi w tejże masie. wskaźnik prędkościomierza jest taśmowy, temperatura i wskaźnik poziomu paliwa są standardowe, wskazówkowe, każdy z nich wpisany w ćwiartkę koła i umieszczone po obu stronach prędkościomierza. pod nim, umieszczony zostały wskazania automatycznej skrzyni biegów, której dźwignia umieszczona była w kolumnie kierownicy i zakleszczona w pozycji D.

dojeżdżam do połowy długości mostu, tak na moje oko most ma chyba z kilometr długości a wysoki jest na dobre trzysta metrów. poniżej rzeka, którą widziałem z lotu ptaka. po lewej stronie w górę rzeki patrząc widniało rozlewisko na którym bliżej południowego brzegu stał hydroplan. oba brzegi rzeki bujnie porośnięte zielenią wybiegającą z porośniętych stromych wąwozów, jakie w tej części się z czasem utworzyły. ja jednak skupiam się na hydroplanie, który dumnie błyszczy swoimi srebrnymi skrzydłami. głośno wyrażam chęć znalezienia się na pomoście, przy którym stoi zacumowany hydroplan.
teraz następuje seria dziwnych zdarzeń. auto, które prowadziłem jedzie dalej, jednak moja postać (ta najbardziej rzeczywista) zostaje w połowie części mostu. towarzyszyło mi dziwne uczucie mrowienia w całym ciele, gdy wyrwało mnie z auta ale przyjemne; zacząłem odczuwać silne porywy wiatru, które sprawiały mi trudność w utrzymywaniu równowagi na moście. jednocześnie uświadomiłem sobie, że wcześniej (ptak, samochód) nie czułem go w ogóle; w chwili gdy chcę przyjrzeć się dłonią wiatr wzmaga się na tyle, że porywa mnie ze sobą, rozbijając mną betonową barierkę mostu. przestraszyłem się, ale nie zarejestrowałem uderzenia, chociaż poczułem w nosie i w ustach kurz i drobiny rozkruszonego betonu. kilka chwil później rzuciło mną w wodę kilkadziesiąt centymetrów od hydroplanu i momentalnie zacząłem tonąć jednak nie odczuwałem braku powietrza.
robię kolejny test rzeczywistości nic się nie zgadza. dłonie są rozmyte. formuję z nich łopatki, jak do pływania i próbuję wyczuć opór wody. działa. opór jest realny, a efekty kilkurazowego pociągnięcia sprawiają, że wynurzam się na powierzchnię. wyczołguję się na pomost. jest bardzo ciepły, ale nie gorący, drewno z którego został zbudowany sprawia wrażenie miękkiego. zagłębiam paznokieć pomiędzy słojami jednej z desek, robię tak za każdym razem gdy bywam na pomoście. położyłem się płasko na plecach. w tym momencie przychodzi mi na myśl, że koniecznie muszę się ułożyć w tej samej pozycji, w której zasnąłem. przyjmuję pozycję embrionalną na prawym boku z wyprostowaną lewą nogą, głowę opieram na prawym ramieniu, lewe ramię układam swobodnie wzdłuż ciała, lekko zginając w łokciu. zamykam oczy.
natychmiast i jednocześnie dostrzegam siebie leżącego na pomoście obok hydroplanu z perspektywy drapieżnego ptaka i jadącego pickupa, który wciąż znajduje się mniej więcej w tej samej pozycji na moście. ekscytuje się i przewracam na drugi bok chcę popatrzeć na hydroplan, ale poza ścianą i kawałkiem łóżka nic nie dostrzegam.

wtorek, lutego 24, 2009

rozmowy z lustrzanym odbiciem


- wiesz pomyślałem sobie, że fajnie by było zbić "jelenia".

- ty morderco, jak śmiesz!
- ale dlaczego od razu morderco? ja tu z inicjatywą zabicia czasu wychodzę, a ty, że morderca!
- no ale jak! zwariowałeś chyba jeśli myślisz, że w ramach szeroko pojętej kampanii "dzień bez tv - dniem zdrowia" będę latała po lesie w celu upolowania jelenia. co też to biedne zwierzę ci zrobiło popaprańcu jeden.
- buha ha hi hi!
- morderca!
- czekaj, czekaj - hihi hihi ha ha - przepraszam ciebie, zapomniałem ci powiedzieć, że od wczoraj po drugiej stronie osiedla jest wesołe miasteczko - hihi ha ha - jest strzelnica, karuzela, itp; ale jest też przyczepa, w której się rzuca piłką do celu. wiesz taka humanitarna strzelnica.
- i co będziesz rzucał w jelenia? ja nie chcę nawet jeżeli to jest tylko makieta tego szlachetnego zwierza. nie i już. myśl dalej, na razie wybieram tv.
- wiesz nie ma tam jeleni, ani makiet, jest tylko kołowa tarcza z otworem w samym środku, a z boku akwarium nad którym na zapadni siedzi "jeleń".
- może być zabawnie, kiedy idziemy?
- możemy już teraz. aha bym zapomniał, weź ze sobą coś suchego na przebranie.
- jak to? po co, przewidziałeś jakieś dodatkowe atrakcje?
- można tak to nazwać, rozmawiałem z obsługą i z racji tego, że jeleń się rozchorował należy przyprowadzić swojego. to co idziemy?
- prostak!
- wiedźma! hej, po co wychodzisz na balkon? co ty masz w dłoni? odłóż to szybko - siuust prask! - w twarz?! tak chcesz, no to wojna! czekaj no niech no dopadnę do parapetu w kuchni, tam też jest dużo śniegu!

niedziela, lutego 15, 2009

a może jednak jest inaczej?

wsiadłem do pociągu, który miał zawieźć mnie do pozen (i zawiózł zresztą). jeszcze na stacji pomyślałem sobie, że fajnie będzie porozmawiać z pasażerami. wcale nie wątpiłem, że takowi będą. zawsze są. wchodząc do wagonu miej więcej w połowie składu, wybrałem dobrze zapowiadający się, drugi przedział od tyłu. strzał w dziesiątkę. po niecałych pięciu minutach było już nas pięcioro.
jednak nie udało mi się z nikim porozmawiać, wszyscy mieli empetrójki. no tak w dzisiejszych czasach to nic nadzwyczajnego - można by powiedzieć, że norma. ale zastanawiam się do czego ta norma nas prowadzi.

nasunęła mi się taka refleksja.
mimo iż cały przedział wypełniony był wesołą kakofonią dousznych dźwięków, to było cholernie smutno.

więc pytam. za ile lat zapomnimy jak to jest powiedzieć do kogoś na przystanku - cześć jak masz na imię?, lub nawiązując do pociągów - dokąd zmierzasz?

i pytanie do was, kiedy ostatnio zapytaliście kogoś nieznajomego z ułamka waszego życia o książkę, którą właśnie czytał?

no nie wiem, może ze mną jest coś nie tak? może po prostu jestem zbyt ciekawy, otwarty do świata? może właśnie powinienem się zamknąć w królestwie zbudowanym z życiowych fantów i wyobrażeń o świecie i żyć w nim nie wystawiając na zewnątrz swojego nosa, cobym nie złapał wirusa zwanym ciekawość?

sobota, lutego 14, 2009

rozmowy z lustrzanym odbiciem

- co robisz, że masz taką głupią minę?
- uważnie słucham co masz mi do powiedzenia.
- ale ja przecież nic nie mówię?!
- a jednak!
- no dobrze, wygrałeś.
- wygrałem?, a w co graliśmy?
- w jestem sobie chamem!
- wiedźma!
- prostak!
- spa!
- spa!

poniedziałek, lutego 09, 2009

czary mary

opowiem wam teraz o czarownicy.

czarownice istnieją, to jest fakt.
przez setki lat słowo czarownica zostało wypaczone, teraz jest zdecydowanie trudniej znaleźć osobę, która wie kim jest owa czarownica. z pewnością chcielibyście abym wam to powiedział. ale zaskoczę was – nie wiem. bynajmniej nie znam definicji słowa. ok. może znam – ale tylko dlatego, że się domyślam.
nie chcę tutaj być nierzeczowy, więc dla ambitnych pozostawię kopanie w zakamarkach bibliotek rodzinnych. polecam te najbardziej zakurzone książki, pochowane gdzieś na odległych, wysokich półkach biblioteczek. możecie również, przejrzeć stare zapyziałe szafy na strychach waszych domostw. być może i tak znajdziecie to czego będziecie oczekiwać. ale wiem jedno, na pewno nie znajdziecie tam prawdziwej definicji osoby o której tutaj pragnę napisać.


a zatem do rzeczy. życie z czarownicą nie jest łatwe. trudne też nie jest. kwestia się tyczy ustalenia pewnych reguł, wytyczenia pewnych kręgów wspólnych poszukiwań aby było przyjemnie. poza tym musicie mieć pełną świadomość tego iż to, co tutaj piszę jest dla was bez znaczenia. a czytacie to ponieważ macie najnormalniej w świecie taką potrzebę.
najbardziej miłym doznaniem z bycia z czarownicą jest uczucie jej całkowitej obecności gdzieś w pobliżu. od chwili poznania i akceptacji takiego stanu rzeczy, czarownica na zawsze pozostaje z tobą. czy wiedzieliście, że czarownicę łatwo zabić? można, jednak miejcie na uwadze fakt, iż czarownica zabiera ze sobą swojego prześladowcę, niezależnie od tego, jak by się przed nią nie ukrył, w chwili własnej śmierci jest już przy nim z posłańcem z zaświatów. a dalej? hm nie wiem.

tak naprawdę ten krótki tekst, niezależnie od ilości stron jaką będzie w sobie zawierał ma wam uświadomić nie tyle co wiem, ale właśnie to czego nie wiem o kobiecie w której się zakochałem. tak, macie rację, dobrze przeczytaliście. zakochałem się w czarownicy i za żadne skarby z nikim bym się nie zamienił.

trudność jaką nastręcza bycie z czarownicą jest permanentna świadomość jej obecności. wielokrotnie jest tak, że nie mamy świadomości tego co się właśnie wokół nas dzieje, a ona ma. oj tak ma. czujesz czarownicę tylko w chwili kiedy ci na to sama pozwoli. ale w drugą stronę nie jesteś w stanie nic zrobić. widzi cię, czuje cię, smakuje z tobą dzień, spija piankę z wieczoru, i całkowicie pochłania cię nocą. a ty rano nieświadom niczego cieszysz się, że znowu czujesz jej bliskość.

czwartek, lutego 05, 2009

... to ja naleje sobie wody.

no to w tym tygodniu jakoś tak mnie wzięło na owoce, czekoladę, dużo wody i spacery.
brak śniegu wciąż mnie dobija. chyba będę musiał się przyzwyczaić, do takich szarych zim. jedyny śnieg jaki widziałem to ten z widokówek, zdjęć i te ochłapy z różnych wyjazdów. ale to tylko namiastka była. i żeby nie było - nie marudzę, tak tylko rzewnie wspominam przy czekoladzie.
jednak pociesza mnie to, że robi się coraz jaśniej. korzystam jak mogę, więc wracam trochę dłużej do domu niż zwykle i do pracy wychodzę jakby wcześniej, żeby naładować się możliwie najmocniej światłem, które lubię i już.

owoce, owoce, owoce te zimne (pomarańcze, mandarynki, kiwi, banany) zjadam kilogramami, bo jakoś tak lepiej mi trochę, jak cała broda, szyja i tam niżej ociekają owocowym sokiem. kleję się przy tym niesłychanie, ale jak pokazują reklamy w tv (którego zresztą nie oglądam, bo nie mam), wszystkie najlepsze cero-łatacze w postaci kremu zawierają ekstrakt z owoców! więc zajadam się i ociekam niech się wchłania a skóra jędrnieje. przynajmniej latem bez stresu będę leżał i się smażył, bo przecież skóra będzie wieloowocowa.


i wiecie co, mimo wszystko fajnie by było jakby przykryło nas śniegiem na jakiś miesiąc, ale takim porządnym 20cm dywanem (na początek). następnie mógłby padać po kolejne 20cm, co 4 dni. i tak przez bity miesiąc.
byłbym szczęśliwy, wkuty pewnie też, bo zimno i buty przemakają, ale kurde ile przy tym zabawy. i te obrazy światłem malowane wieczorową porą.
boshe, gdzie ten śnieg? ...

środa, lutego 04, 2009

bez dwóch zdań - dzięki zenza :)

dzięki Zenza, właśnie nurzam się po same pachy w 5'nizzy.
no rewelancja - że tak z eurorosyjskiego napiszę.
od chwili kiedy ich zauważyłem, bez dwóch zdań stwierdziłem, że mają potencjał. i to jak wielki. tylko ktoś na prawdę wielki potrafi patrzeć na siebie z przymrużeniem oka - są wielcy!, bez dwóch zdań! i potrafią przy tym tak się świetnie bawić. gorąco wszystkich zachęcam do przesłuchania tej płytki. jutro bez dwóch zdań 'letie do empiku zakupit 5'nizza'.



p.s.
odsyłam do poprzedniego posta i komentarzy ;)
http://elprawadon.blogspot.com/2009/01/piatnizza-i-nie-tylko-polecam.html

niedziela, lutego 01, 2009

hip, hip - chór i a!

niechybnie zbliża się koniec niecodziennego weekendu. te chwile zaliczam do tych, które bez względu na rozciągnięcie w czasie, zawsze trwają zbyt krótko.
3 dni w atmosferycznie mroźnym Sedinum pośród setek chóralnych głosów, sprawiły, że mentalnie rozpaliłem się do czerwoności. przeżyłem naprawdę niecodzienne chwile. na początek w Bazylice archikatedralnej św. Jakuba zmierzyły się ze sobą, chórały wraz z przepięknie brzmiącymi organami piszczałkowymi. aranżacja i atmosfera miejsca sprawiły, że miłościwie katujący mróz, przestał być odczuwalny. 2,5 godziny siedziałem w zdumieniu, raz po raz bijąc brawo i pokrzykując w zdumieniu. niesamowite.
w niedziele za to, powędrowałem wraz z perłą, która nomen omen jest jednym z ww. głosów chóralnych do Zamku Książąt Pomorskich, w celu wysłuchania (znaczy ja, bo perła szła w celu wyśpiewania) niedzielnego koncertu południowego. tym razem stanęła przede mną jak i innymi osobami na wypełnionej po brzegi widowni sali ks. bogusława, najwspanialsza trzydziestka głosów męskich i żeńskich, pod fantastyczną batutą p. iwonki. niesamowita charyzma pani dyrygent i chóru byłej akademii rolniczej, sprawiła, że cała sala różnorodnych osobowości na scenie i widowni zagrała jako jedno ciało.

czy mi się podobało?
napiszę tak, nie znam się na chórach zupełnie, jednak przez cały czas trwania niedzielnego koncertu nie mogłem sobie poradzić z ciarkami na plecach, zresztą po co miałbym to robić.
tam na prawdę działo się coś wielkiego. i wiecie co, ja w tym uczestniczyłem ;)


dziękuję Małgosiu za niecodzienny weekend, lubię jak dla mnie śpiewasz.
złóż proszę w moim imieniu podziękowania na ręce pozostałych członków chóru i oczywiście pani dyrygent.