niedziela, listopada 14, 2010

bieszczad - prawdziwy do bólu

z paczką wspaniałych ludzi wybrałem się w bieszczady. pięć lat rozmyślań, przygotowań, planów wreszcie odniosło skutek, z tym, że do samej wyprawy przyczyniłem się tylko zajmując miejsce w aucie i dokładając na paliwo. taki los. ale to jest to co lubię w tym towarzystwie, jest znak/hasło - jest działanie. 
i w końcu wyjechaliśmy, aby po wielu godzinach jazdy, kilkunastokrotnym przytykaniu uszu, wreszcie dojechać w środku nocy na miejsce - w tym konkretnym przypadku to wioska o wąsko brzmiącej nazwie cisna. gdy następnego dnia przebudziliśmy się na parkingu pod siekierezadą, dotarło do nas gdzie się znajdujemy. 


ja sam właściwie nie miałem żadnego problemu z rzuceniem z siebie wielkomiejskiego, zakurzonego spaliną ego. mało tego, niemalże zapomniałem kim jestem. i to było myślę warte tej drogi, tak 720kaemów daje o sobie wielokrotnie znać w trakcie ich pokonywania.
no ale jesteśmy na miejscu, nawet już po parkingowym śniadaniu. udało się zorganizować nocleg na kolejną noc i wyruszyliśmy na podbój dolin i szczytów.
okrąglik padł jako pierwszy, ale nie poddał się bez walki, a i nam przybyło kilka nowych blizn. okazało się, że już pierwszego dnia machnęliśmy się w wyliczeniach i z 9-cio kilometrowego szlaku zrobiła się 25 kilometrowa walka o coś miękkiego pod stopami. 
piąć się w górę nie jest lekko, zwłaszcza z balastem na plecach w postaci najpotrzebniejszych klunkrów, które nigdy w takich sytuacjach się do niczego nie przydają. dobrze, że każdy z nas wziął po piwie chociaż tyle, na co się zdała ta zabawa w tragarzy górskich.
jasło małe i jasło nie pokazały nam niczego tylko z tego względu, że będąc w chmurach widoczność skutecznie ograniczają same chmury. to było coś. piękna nieprzejednana mgła.


szczęśliwie cierpliwość zawsze jest wynagradzana i tutaj nie było odstępstwa.
po piwie zrobiło się co najmniej urokliwie. chmury na chwilę się rozstąpiły, pojawiło się kawałek nieba no i bieszczadzkie widoki na góry, doliny, góry (pierwsze foto)...


 dobra, było w górę, teraz w dół i wcale nie jest łatwiej, może tylko trochę szybciej i jeszcze mniej bezpiecznie. 


zaletą posiadania balastu na plecach, niewątpliwie jest to, że zawsze ciągnie nas na dół. 


szczęśliwie, ale nie bez bólu dotarliśmy grubo po zmroku na dół. siekierezada uraczyła nas swoim tchnieniem. bez słowa żalu oddawała nam wszystko na co mieliśmy ochotę (oczywiście nic za darmo), a że spragnieni byliśmy bieszczadzkich przygód rodem z biesa czadu, oddaliśmy się mrokowi siekierezady bez wahania. 


za to opuszczając jej skromne progi było już zupełnie inaczej, a na pewno nie odbyło się bez wahnięć. właściwie wszystko to, co robiliśmy pomiędzy wyjściem z knajpy a dotarciem 'na pokój' było jednym wielkim wahnięciem. bardzo wielkim. i chyba jednak trochę przesadzam, że jednym - była ich niezliczona masa. 
to są te chwile, w których jesteśmy tak szczęśliwi i tak bardzo w tu i teraz, że twardy parking, czy betonowy murek są wystarczająco przytulne aby spędzić w ich objęciach resztę nocy. ba nawet rowy wydają się o wiele bardziej przyjemne i mniej skomplikowane niż prosta droga 'na pokój'. 
zalaliśmy się w trupa. i weź teraz wróć do siebie z kilkunastokilogramowym  plecakiem na plecach.
po kolejnej godzinie, albo i dwóch pokonaliśmy ostatnie 700 metrów dzielące nas od ciepłych miękkich łóżek. i tutaj nie odbyło się bez strat w ludziach i sprzęcie. 
no cóż koszty wliczone...


cdn...