środa, stycznia 28, 2009

psychomentalne rewolucje

czasem mam tak, że ogarnia mnie mentalnopsychiczne zatwardzenie. no jest tak, że chce to, tamto, siamto i owamto i czuję ten jedyny rodzaj radości, który napływa nas w momencie spełnienia swoich zachcianek, ale jednak wciąż siedzę na dolnej części swoich pleców i nic nie robię z moimchceniem.

na ulicach miast wyłapuję ten szczególny typ osobowości. też nie wiem dlaczego tak jest, ale jest, ciągnie mnie do nich jak do magnesu. za każdym razem kiedy się orientuję już z kim mam doczyniania, cieszę się, że nie jestem taki jak oni. a dziś co?...

no nieeee, kutwa, dobra dość biadolenia, biore się za dupsko i gonię za swoim ja, a niech też ma trochę uciechy z cielska, które sobie wybrało.

sobota, stycznia 24, 2009

piatnizza i nie tylko, polecam!

ja sołdat - śpiewa piatnizza (łatwiej spotkać - 5'nizza), co w wolnym tłumaczeniu (i dosłownym) oznacza - jestem żołnierzem.
przewertowałem trochę sieci w poszukiwaniu ich nagrań. oczywiście kilka znalazłem no bo jakże inaczej, natrafiłem również na nagrania "ojca rodzonego" który w duecie z sun'em tworzą właśnie ww. grupę. ciekawe postacie, naprawdę warte zauważenia.

ale pokaże wam właśnie pana siergieja babkina („otec rodnoj”-„ojciec rodzony”), urzekł mnie tym kawalkiem, ten z boku od wokalizy to właśnie sun (andriej zaporożec). więc sumując mamy tutaj piatnizze ;)

wtorek, stycznia 20, 2009

melodią dźwięków prowadzony


słowa niesione dźwiękiem odbijają się o membranę uszu, pozostawiając w mojej głowie słodki zapach obrazów. czy wciąż jestem w tym samym świecie, w którym obudziłem się rano? na pewno nie! zmieniam wraz z dozą programowanych impulsów kształt otoczenia do których mnie zabierają.


zasypiam.
dźwięki tak jakby nagle przestają istnieć, chociaż w pojawiających się obrazach wciąż widzę ich zbawienny wpływ. na chwilę przed oderwaniem słyszałem otoczenie, w którym się teraz znajduję (szum strumienia pośród śpiewu ptaków w koronie drzew). umysł podsuwa mi zapach i wiem, że znajduję się w bardzo wysokim iglastym lesie.
przypadkiem kopię nogą szyszkę. odskoczyła na kilka metrów, więc ruszam w jej kierunku. na twarzy czuję lekki podmuch wiatru. schylam się po szyszunię i okazuje się że jestem wśród kanadyjskich świerków. przy okazji chwytania szychy, moja dłoń otarła się o przyjemną fakturę mchu. mam ochotę się w nim położyć, ale przypomniało mi się, że przecież chciałem wejść do strumienia w celu całkowitego rozluźnienia mięśni szkieletowych (pomyślałem, że ułatwi mi to oderwanie się od ciała - lot).
strumień przestał istnieć, a jedyne co po nim pozostało to szum. zaczynam się zastanawiać czy w ogóle tam był, ale szybko rezygnuje na rzecz położenia się w mchu (wciąż czuję go pod stopami).


leżę.

dopiero teraz widzę ogrom lasu w którym się znajduję. idealnie proste pnie świerków, tworzą wspaniałą perspektywę przypominającą tunele. nie zastanawiają się zbyt długo postanowiłem pójść jednym z nich. wybrałem ten, na szczycie którego dojrzałem rudą jak rdza wiewiórkę. wciąż trzymałem szyszkę w dłoni i wiedziałem, że wiewiórka ma na nią ochotę.
po dotarciu do końca szczytu okazało się, że wiewiórka należy do rodziny tych szybujących i w podziękowaniu za szyszkę (podobno ich przysmak ale boją się po nie schodzić ze względu na czyhające drapieżniki, a te z drzewa nie są takie smaczne) przekazała, że mnie nauczy szybowania. dopiero w tym momencie zorientowałem się, że od chwili położenia się do tego momentu nie zmieniłem pozycji i szedłem jakby pionowo pod górę, gdzie dla mnie wyglądało to jak zwykły spacer.
trochę się wystraszyłem, ponieważ znalazłem się w dość znacznej odległości od ziemi. jedyne co dzieliło mnie przed rychłym na nią powrotem, to niezbyt pewnie wyglądająca gałąź świerku, która na dodatek całkiem wesoło falowała na (już dość sporym) wietrze. zechciałem (z obawy przed upadkiem) znaleźć się jak najszybciej na ziemi przy strumieniu, który na nowo ukazał się przed moimi oczami. wił się bystrą niebieską nicią zaledwie kilkaset metrów na południe od podstawy drzewa. wiewiór, który przestał być rudy (nie wiem, ale chyba stało się to po zjedzeniu przez niego szyszki), przekazał mi, że mogę wszystko, co zechcę. tylko muszę być pewien.

po tym dziwnym wyjaśnieniu zacząłem odczuwać nieprzyjemną wilgoć, więc podniosłem się z mchu?!
kierując się na południe dotarłem do strumienia, do którego chciałem dotrzeć. ucieszyłem się na jego widok i zrzucając z siebie płócienny worek?!? wskoczyłem w jego objęcia i pozwoliłem mu się ponieść. przez chwile, kątem oka dostrzegłem wiewióra z drzewa, jako ciemniejącą plamę na tle zieleni korony drzew.
pamiętam jeszcze ryby. od razu pomyślałem, że nigdy nie jadłem kawioru i fajnie byłoby go kiedyś spróbować.

poniedziałek, stycznia 19, 2009

tego posta wcale tu nie ma ;)



tego miało tu nie być, ale po prostu nie wytrzymałem. coś niesamowitego
camille - money note

muzycznie

dzisiaj też muzycznie. jakoś tak po przetańczonym weeku nie mogę się oderwać od muzyki. jednak w przeciwieństwie do dwudniowego szaleństwa, gdzie ciało na wszelkie sposobności traciło kontakt ze swoimi członkami próbując wytyczać nowe granice swojej elastyczności, tym razem oddaje cześć duszy. odkrywam nowe fale wibracji, które pozwalają na spokojny sen w między-przestrzeni.



co mi o nich wiadomo, że z miasta aniołów chyba, ale dla mnie wcale nie brzmią na holywoodsów

i bym zapomniał z tego wszystkiego, polecam tegoż samego wykonawcy

8mm - Nothing Left to Lose

niedziela, stycznia 18, 2009

no limit to your love

a dziś to tak skromnie muzycznie tylko. wróciłem właśnie i tak o to mnie te dźwięki w kierunku łóżka popychają



no limit to your love - śpiewa feist a to cudne jest,
dobranoc

czwartek, stycznia 15, 2009

grafitowy pejzaż

przez wiele dni, a teraz patrząc na to wszystko z innej perspektywy - miesięcy a nawet lat, dokądś zmierzałem. nigdy nie widziałem celu, nie potrafiłem również dostrzec kierunku swojej wędrówki. po prostu szedłem, może przez pustkowie, ale nie koniecznie. były pustynie, kaniony, stepy, pofałdowane łąki z owcami, lasy na wzgórzach i budowle w oddali - ale to wszystko było jakoby widma jednocześnie będące materią. od kilku dni, miesięcy a nawet lat moja uwaga jest zwrócona na coś szczególnego. nie wiem co to jest - na pewno jakaś monumentalna budowla z kamienia, może grafit - jednak od jakiegoś czasu pojawia się zawsze, ale przeważnie nie zajmuję się tym, jakoby to było mało istotne. od dwóch dni zmierzam szlakiem, który prowadzi mnie - tak myślę - do podnóży tej budowli. dziś natrafiłem na pierwszego strażnika. postać bez twarzy, ale z wyraźną mimiką. dobrze zbudowany, ubrany w coś co przypomina budulec budynku. przez to wygląda jak wyryty w skale i chociaż nie widziałem żeby wykonał jakikolwiek ruch, ta stojąca postać ma w sobie wiele dynamiki. dziś skrzyżowaliśmy nasze spojrzenia, jego chłodne, ociekające napięciem zawsze gotowe do błyskawicznej zmiany obserwowanego obiektu. powiedział? mi a raczej otrzymałem taką świadomość, że aby iść dalej muszę odpowiedzieć na zadane sobie pytanie. zupełnie nie wiem o co się zapytać, liczyłem na to, że jak lepiej się przyjrzę budowli, która wciąż była daleko, pytanie samo się rzuci na język. zamiast tego zorientowałem się, że grafitowa?! budowla jednocześnie jest tętniącym życiem miastem?! (odebrałem to jak coś, co swoją strukturą i architekturą zostało wzorowane na kopcu termitów) i ruinami bez bytów materialnych, ale nie bez życia. chyba się już domyślam jakie pytanie sobie zadam kolejnym razem.

niedziela, stycznia 11, 2009

wielkie granie

i zaczęło się wielkie granie, za co wielki szacun dla pana Owsiaka. i grają żołnierze, strażacy, policjanci i służby medyczne. o wielkiej ilości młodzieży nie wspomnę, bo i mi się zdarzyło wolontariować w nieco innych charakterze. ale wracam do grania, jak to było... a tak skończyłem na medycznych. hm, muszę pomyśleć, kler chyba nie gra, podejrzewam, że szlag ich trafia - przecież tyle kasy na ich oczach ktoś im z tacy podpier....la. więc siedzą pewnie w plebaniach o nieco wyższym standardzie, przed nieco lepszymi telewizorami i płaczą do migającego okna - przecież parafia w oczach im dziś biednieje.
no dobrze, ale gdzie w tym wszystkim ja? no coż, jednak trochę z boku. w puche włożyłem, pewnie koło dychy w portfelowym złomie, ale grać nie gram. nie szukam tłumu ani atrakcji, serducho otrzymałem wedle ogólnie panujących zasad ich rozdawinictwa i jestem w domu. gdzieś pewnie kole północy jak mnie sen nie weźmie, zerknę w tv i zobaczę licznik orkiestrowy, czy aby czasem się nie przekręca. standardowo, p.Jurka już nie usłyszę biedaczysko co roku się zajeżdża, więc pewnie po całym szaleństwie z 10 litrów kiślu w siebie wleje. ja bym wlał, na głos pomaga.

piątek, stycznia 09, 2009

w drodze

no i week się zaczyna, chociaż dla mnie będzie równie pracowity jak mijający tydzień. no ale co tam, pojadę do rodziców – pomyślałem – dawno mnie tam nie było. no i jak wymyśliłem sobie zacząłem działać w tym kierunku. i tak o to po dwóch godzinach słabo intensywnych starań, znalazłem się na dworcu pkp. od razu poczułem w nosie wszystkie opowieści o polskich dworcach. bo zima przecież jest i na dodatek za oknem mróz, wszelkie przyczółki dla bezdomnych przepełnione a gdzieś się przecież biedacy muszą podziać. do centrów handlowych nie mają po co iść, bo ochrona może nie tak reprezentacyjna jak mundurowi z dworca, ale za to nie mają skrupułów a czasem dla śmierdziucha i litości. taki jeden przekima się na galeryjnej ławce kilka minut i już od razu pojawią się panowie z bezprzewodowym systemem komunikacji i zajmą się delikwentem należycie. znaczy skutecznie mu wybiją z głowy chęci, aby kiedykolwiek wrócić na cieplutką ławkę w galerii. zwracam tutaj szczególną uwagę na słowo „wybiją”, bo jest dość adekwatna do poziomu tych panów z ochrony, o których piszę. poza tym jeśli nawet, uda się jednemu z drugim uniknąć męczącej perswazji przydupasów, to i tak pozostaje świadomość ze centra na noc są zamykane, a nawet kloszardzi nie są na tyle zdeterminowani, żeby w takowym niemalże bez ruchu, całą noc przesiedzieć (czujniki ruchu ,itp.,). więc naczelni krajanie naszego państwa przychodzą w masowych ilościach na dworce naszych miast, by tam pełni werwy i bliżej nieokreślonego pochodzenia środków wspomagających „trawienie” rozczulać swoją bezdomnością równie bezdomnych podróżnych i mnie.

jedźmy dalej, może bardziej poprawnie będzie chodźmy. wszedłem na dworzec od zachodu jak zawsze, zresztą bo lubię i tramwaj akurat wysadza tam moją dupę. więc wchodzę i czuję, że jestem, ale idę w zaparte do kasy i wydawało mi się, że w przeciwnym kierunku do źródła zapachu – wydawało mi się! a jednak, dopiero w bezpośredniej okolicy rażenia zrozumiałem, dlaczego przy tej kasie jest tak późno. nie wiem dlaczego nie odwróciłem się na piecie i szybciutko stamtąd nie uciekłem? nie chodziło o czas, bo przecież wiecznie wszędzie zdążam, więc to nie to. jakoś mnie pchnęło i tak już pozostałem w tej rzeźni dla nosa. no, ale co tam, po 3 minutach byłem obsłużony przez miłą, aczkolwiek nieco zdegustowaną i na pewno o wiele bardziej zdziwioną, że ktoś mimowolnie idzie w ten smród, panią w kasie. pożyczyliśmy sobie po miłym dniu i ruszyłem dalej w drogę.

pociąg wyrusza z dumnie brzmiącego peronu „jeden a” lub inaczej „ peron pierwszy a” i co ważniejsze oczekuje tam na swoich pasażerów przez niespełna czterdziestu minut, przed wyjazdem. jak kiedyś się dowiedziałem podstawiony jest tam po kursie z jarosławia czy skąśtam i tak sobie stoi i czeka. ale myli się ten kto pomyślał sobie, ze będzie w wagonach ciepło – bo nie jest. ulubionym zajęciem kończących kurs konduktorów jest tzw wietrzenie wagonów. nie wiem co chcą tym uzyskać. być może wychodzą z założenia aby wyrównywać szansę podróżnych i wszyscy jak jeden mąż jadą w niesprzyjających do niczego warunkach. żeby było jasne – zimno jak jasna cholera. chociaż dziś już perła kochana zwróciła moją uwagę na to, czy aby na pewno jestem przekonany, że cholera jest jasna. nie, nie jestem pewien, ale że zimno jest to czuję i to bardzo intensywnie.

trzymam nogi na grzejniku i mam skostniałe palce od stóp, a grzejnik rozpoznaje... po ogólnie zrozumiałych naklejkach tłumaczących podróżnym, co to właściwie jest. to właśnie tylko z nich wynika, że mamy do czynienia z grzejnikiem, bo zdecydowanie jeśli chodzi o mnie to nazwałbym go chłodnikiem, lodówką, albo zwykłym szitem – bo nie grzeje, mało tego pompuje zimne jak lód powietrze.

pasażerów przybywa, więc zbliża się godzina odjazdu. dobra poczekam może pasażerowie poza swoimi namiętnościami, złością, niezrozumiałym pośpiechem i marudnymi minami wniosą coś jeszcze do mojego życia. potrzebuję odrobiny ciepła i na to właśnie liczę, że ogrzeją swoimi 36,6 tą niewielką współdzieloną przestrzeń.

kilka minut później.


ruszyliśmy z werwą. i od razu okazały się moje nadzieje złudne. bo i owszem pasażerowie wnieśli ze sobą wszystko o czym pisałem i na co liczyłem, ale okazało się że wagon ma ściany, drzwi, okna i szyby w nich tylko po to, aby były nieszczelne. jasna cholera zimno i raczej nie zmieni się to przez najbliższe półtorej godziny. dobrze, że mam lapka na kolanach, przynajmniej on mi zapewnia odrobinę ciepła.

o! poczułem ciepło, ale po zbadaniu grzejnika ręką okazało się, że to tylko moja wyobraźnia zadziałała stymulując moje zakończenia nerwowe. szyby spowite parą w narożnikach okien zaczynają zamarzać. fajnie, przez tą manię plastikowych okien w domach już dawno nie widziałem dziadka mroza. a tu proszę. jest i jaki on fajny. lubię śnić, czasami pojawiają mi się jakieś fraktale.

a dziadek mróz jest niesamowity w precyzowaniu moich wyobrażeń.

jakie to proste i nie ograniczone, a jakie precyzyjne.

życzę wam i sobie takich sesji nocnych.


teraz sobie trochę posiedzę i poniepiszę, bo knykcie palców mi zesztywniały i trudno jest mi nie bazgrzeć.

środa, stycznia 07, 2009

z archiwum porannych słabości


tak sobie przeglądam szuflady przeróżne, te biurkowe i elektroniczne też. i tak o to natrafiłem na odrobinę zabawnej treści. pomyślałem sobie, że po raz kolejny podzielę
się tym fragmentem siebie. poza tym jestem wychłodzony strasznie, więc jakoś wena moja się wyziębiła i jakoś nie chce mnie obłaskawić swoją magią. ale nie marudzę, żeby nie było.

podoba mi się. zima. mróz, że aż pod stopą trzeszczy. w Mediolanie skończyła się sól do posypywania dróg i SREBRNA STRZAŁA nie wyjechała do Rzymu. fajnie u nas tylko koło 20 na minusie i dziś śniegu spadło drobinę. ale pięknie jest i to mnie cieszy.
a teraz do czytania marsz.



„A po co mi karteczki, przecież mam doskonałą pamięć!?”


30 sierpień, 2008 - 20:21 — paword

znalezione o 3.12 nad ranem w "szufladzie" ze snami (gdzieś koło piątej klepki) ;)


Gdzieś na peryferiach niedużego miasta, o bliżej nie określonej strukturze społecznej, ekonomicznej, politycznej. W pięknie wykończonym aczkolwiek pospolitym domu, położonym na opadającym ku rzece stoku, minuta po minucie przewalają się godziny. Ding, dong, ding, dong… Zabytkowy zegar (taki kolumnowy, z długim wahadłem i kluczem do nakręcania) w stylowo urządzonym salonie, z plazmą i kominkiem, oznajmia stuleciem tradycji godzinę szesnastą. Salon, taras, ogród. Dwie pszczółki zabiegają o względy uradowanej słońcem stokrotki. Ponad pełnym radości ogrodem do oczu obserwatorów – jeżeli w danej chwili takowi by się znaleźli – dociera widok niedużego miasteczka o trudnej do określenia charakterystyce.

Miasteczko, ogród, taras, salon. Spokojne piątkowe popołudnie, było.
- Dlaczego nie odbierasz telefonu kiedy nas nie ma w domu?! – rozpoczęła się kolejna godzina mego życia.
- A po co? – zapytałem – Czyż nie posiadacie bardzo osobistych telefonów komórkowych?
- To nie jest teraz ważne, skoro telefon dzwoni, należy go odebrać!
- Ale przecież to nie są telefony do mnie!
- A jakby to było coś ważnego, może babcia, dziadek, ktoś z firmy!
- Przecież cała nasza rodzina, współpracownicy, klienci i znajomi mają w swoich spisach telefonicznych nasze numery komórkowe i potrafią ich użyć. Więc uważam, że jakby to było coś NAPRAWDĘ WAŻNEGO, na pewno by nas znaleźli. A właściwie to was – do mnie nie ma ważnych spraw. Poza tym nikt nie wie, że u was teraz mieszkam i wszyscy zainteresowani, dzwonią do mnie na komórę.
- Jak telefon dzwoni należy odebrać. Koniec rozmowy. Kropka!

Salon, taras, ogród, pszczoły, ogród, taras, salon. Kilka kanałów w telewizji później.
- Jednak nie będę odbierał telefonów – rzekłem w przerwie reklamowej jakiegoś familinego serialu udającego życie – Korzystam z waszej gościny do czasu aż dojdę do siebie, za co jestem wam bardzo wdzięczy. Jednak, za żadne skarby nie przekonacie mnie do odbierania telefonów pod waszą nieobecność. I tak są adresowane do was i dobrze o tym wiecie. Macie dość kasy żeby zatrudnić sekretarkę, poza tym telefon, który wam kupiłem, jest bardzo nowoczesny i posiada automat z bardzo seksownym głosem informujący interesantów o waszej chwilowej nieobecności. Mało tego, jest nawet krótka instrukcja obsługi, co należy zrobić w takim wypadku zaraz po usłyszeniu sygnału.
- I co z tego, że jest przecież dobrze wiesz, że niewiele osób się tam nagrywa, co najwyżej klienci i ludzie z firmy.
- No to już chyba samo świadczy o tym, że nic ważnego do przekazania nie mają, skoro nie są skłonni się nagrać. Poza tym lepiej żeby się nagrywali, przecież jestem na prochach i dobrze wiecie, że z pamięcią mam teraz problemy - kurde nie pamiętam co przed chwila zjadłem chociaż pamiętam dokładnie, że coś z talerza brałem. Czy aby na pewno? – więc wole nie ryzykować, że zapomnę czegoś wam przekazać.
- Potrafisz pisać, czy może już też zapomniałeś? Możesz zrobić użytek z kartki i długopisu.
- Nie dziękuje, mam doskonałą pamięć – na co dzień bez farmaceutycznych prochów - i nie będę jej kalał jakąś notką w zeszyciku. To nie jest w moim stylu. Uważam, że skoro telefony nie są do mnie, to nie odbieram. A jak będzie coś ważnego to się nagrają, zadzwonią ponownie, bądź złapią was na komórce. Tak będzie najlepiej, poza tym już chyba pora zrezygnować z telefonu stacjonarnego. Ale to wy tu mieszkacie i to wasza decyzja. – zwycięstwo smakuje najlepiej, kiedy przeciwnik się go nie spodziewa.
Ups. A jednak, nie do końca jest różowo. Wychodząc z salonu przypomniało mi się coś, co wróżyło czarne chmury nad moją głową.
- A ha, bo bym zapomniał. Dzwoniła kobietka z rządu w sprawie jakiegoś przetargu na auta, że wygraliście i prosi o niezwłoczny kontakt w tej sprawie – oznajmiłem lekko zmieszany.
- Hura! Super – rozległy się okrzyki radości w salonie. -
- Wiedziałem, ze jesteśmy najlepsi i dadzą nam ten kontrakt – powiedział uszczęśliwiony fathero – Widzisz, jednak te prochy, aż tak bardzo ci nie szkodzą, jak nam tu wciskasz. Jak chcesz, to doskonale wszystko pamiętasz!
– A kiedy dzwoniła? – zapytał.
- We wtorek w zeszłym tygodniu – rzuciłem z tarasu, idąc w stronę stokrotki.

niedziela, stycznia 04, 2009

powroty

no i już wróciłem.
ale zanim napiszę coś więcej to muszę odpocząć. chociaż wcale nie jest tak, że jestem jakoś strasznie zmęczony, bo nie. no ale muszę nabrać refleksji - może inaczej - chcę!


nowy rok, i sylwester ze swoją magią postanowień wywarł na mnie wielkie wrażenie. chociaż sam takowych jakoby nie czyniłem świadomie, to pewnie coś tam we mnie dojrzewa, wśród przestrzeni mego Ego. właściwie to ja jeszcze grubo przed nowym rokiem postanowiłem co mam zrobić. i wszystko idzie po mojemu, czyli w dobrym kierunku. oczywiście jest czasami tak, że się potknę i gubię drogę, ale zaraz szybko udaje mi się ją odnaleźć i jest ok.

cieszę się niezmiernie z tych ostatnich dni starego już roku. wspaniale spędziłem czas wraz z perłą, która pozwoliła mi się odnaleźć. dużo zawdzięczam tej postaci.


i tak na sam koniec notki, która właściwie z założenia miała w ogóle nie istnieć coś dla ucha i może oka też.