poniedziałek, sierpnia 30, 2010

kup pan broń

kilka miesięcy temu w niezrozumiałych okolicznościach runął nad smoleńską ziemią polski rządowy samolot z prawie setką ludzi na pokładzie. i to nie byle jaką setką. od jakiegoś czasu na tym planie toczą się wojny wewnątrz kraju. przez chwilę byłem nawet dumny widząc ogólne poruszenie rodaków, ale już wtedy pytałem jak długo moja duma i radość potrwa. nie zamierzam komentować tego wszystkiego co się dzieje od tamtego czasu, jestem już zmęczony tą ciągłą nagonką medialną. samolot bum, pod pałacem prezydenta sikają a ludzie mentalnie bezdomni koczują przy jakimś drzewcu, które kiedyś było krzyżem a teraz nawet kościół nie bardzo wie co to, to jest. 
dziś na deser chyba, obchody solidarności przy dźwiękach gwizdów i ogólnie jakoś tak niemiło mi się robiło jak na to patrzyłem. do tego wszystkiego cały dzień się zastanawiają co ten człowiek w tym rybniku nawywijał. 
jak na to wszystko patrzę to tak sobie myślę, że jakbym miał broń to też bym sobie postrzelał a już z wielkim prawdopodobieństwem strzeliłbym sobie w łeb, no bo ile można znosić takie narodowe marnotrawstwo? 




p.s.
z tą bronią to taki żart jest ;)

poniedziałek, sierpnia 23, 2010

sen w fotelu

to działo się tego samego dnia, kiedy po całym dniu pracy pan de postanowił skorzystać z zaproszenia na wieczorną imprezkę.


wrócił do domu totalnie wyobcowany ze swojego ja. i mimo iż oczy kleiły mu się do powiek, nie do końca był pewien czy chce mu się spać. po dłuższej chwili stagnacji w salonie zrozumiał, że jak zaraz nie pochłonie czegoś smacznego to o spaniu będzie mógł zapomnieć, a przecież był już późny wieczór i rano czekał go cały dzień trudnych zajęć. 
udał się do kuchni.


spoglądając w lodówkę nawet się nie zdziwił odkrywając kilka wykwintnych dań, czekających na to aż zdecyduje się właśnie na którąś z nich . była tam pieczeń  z dzika w sosie z róży, polędwica wołowa pieczona w liściach z kapusty, stek marynowany w winie, kilka potraw z baraniny, duszone liście włoskiej kapusty, zapiekana marchewka, pory zasmażane z soczewicą i szparagi w orzechowym sosie. pan de skupiając się na swoim apetycie wcale nie skumał faktu, że jego zwykła domowa lodówka, kupiona zresztą na raty, na które tyra dorabiając weekendami, przypomina swoją zawartością kartę dań w restauracji o dźwięcznej nazwie 'pod złotą gruszą', obok której przejeżdża tramwaj wiozący go codziennie do pracy. w końcu pan de doszedł do wniosku, że wystarczy mu cokolwiek, żeby tylko zabić głód przed snem, dlatego ze swojej plastykowo-srebrnej lodówki wyciągnął schaba w sosie i kapustę kiszoną. postanowił, że skroi sobie ze dwa ziemniaczki tak dla większej różnorodności na talerzu. postawił trzy nieduże garnki na kuchence gazowej i poszedł do salonu, by zasiąść w fotelu z gazetą.
przeglądając czasopismo natrafił na artykuł opisujący spory toczące się w izraelu na temat ilości żyda w żydzie. innymi słowy, który żyd jest bardziej żydowski. artykuł zaciekawił go do tego stopnia, iż pan de przepadł w rzeczywistości. zapominając o bożym świecie, kuchni, fotelu i gazecie zasnął upuszczając prasę na podłogę.


pan de ocknął się na wzgórzu w samym środku czegoś co przypominało rytualne spotkanie, coś jakby połączenie sabatu z nocą kupały. 
samo wzgórze znajdowało się w gęstym lesie, przy czym jego szczyt pozbawiony drzew odważnie wyprężał się do księżyca w pełni. kolista polana na szczycie była osłonięta z każdej strony wysokimi drzewami, przez co niemożliwe było podziwianie dalszej okolicy. w centrum polany, jak i również w okół niej płonęły ogniska, gdzie to centralne było największe i skupiało najwięcej dość skromnie ubranych ludzi. kobiety i mężczyźni splątani wspólnym tańcem, udekorowani różnymi artefaktami, rysunkami na ciele sprawili na panu de ogromne wrażenie. wrażenie było tym większe, że dopiero po dłuższym czasie do jego uszu dobiegła muzyka w takt, której poruszały się obserwowane przez niego osoby. 
w chwili gdy próbował zlokalizować skąd dobiegają go rytmiczne dźwięki, poczuł że jego nogi samoistnie wplątują się w takty muzyki, wyginając przy tym do rytmu całe ciało. pan de po raz pierwszy od niepamiętnych czasów poczuł, że znowu żyje. 


tańcom, hulańcom i swawolą nie było końca. pan de orbitował wokół centralnego ogniska,   jak i również wokół wielu mniejszych rozmieszczonych na obwodzie kręgu polany. w pewnym momencie do pana de dotarła dziwnie kwaśna, gryząca w gardło i oczy woń. pan de po raz pierwszy podczas tej dzikiej nocy zatkał  nos, by nie czuć tego smrodu. na nie wiele to się zdało, postanowił więc odkryć porażające zmysły źródło. zbliżył się do wielkiego zgromadzenia wokół centralnego ogniska i dopiero teraz zrozumiał, że już nikt nie tańczy, a wszystkie osoby przyglądają się jemu samemu. przedostał się przez krąg ludzi. docierając przed pierwszy szereg zamarł w przerażeniu na widok, który teraz miał jak na dłoni. ociekający bezsilnością spróbował krzyczeć, co sprawiło, że ...
pan de obudził się w fotelu.


jednak po dziwnym śnie pozostało mu niepokojące wspomnienie przeraźliwego smrodu. zanim zdążył zrozumieć co się dzieje, już biegł do kuchni. ten mały armagedon jaki ujrzał na kuchence przerósł jego możliwości. wszystkie 3 garnki płonęły żywym ogniem, strzelając na wszystkie strony różnymi odpadami. pan de szybko zakręcił zawór gazu i wziął się do gaszenia. kiedy zażegnał zagrożenie pożaru, pan de jeszcze raz spróbował ogarnął ten ogrom zniszczeń, załamany usiadł na krześle w kuchni próbując to wszystko jakoś sobie wytłumaczyć, aby zrozumieć. przez głowę przeszła mu myśl:
- to nie dzieje się na prawdę to musi być sen!
w tym samym momencie pan de wykonał test rzeczywistości drugi raz tej nocy zatykając nos palcami wciągnął nosem głęboko w płuca powietrze. tak, to jest sen. świadomość, którą w tym momencie zdobył podnieciła go do tego stopnia, że ...
pan de obudził się po raz drugi. tym razem już we własnym łóżku. zaraz po tym jak otworzył oczy po raz trzeci zatknął nos próbując przezeń wciągnąć powietrze. nie udało się nabrać powietrza po namiastce świadomego snu panu de zostało tylko dziwne wspomnienie powalającego, palącego włosy w nosie smrodu i niesmak, że było się już tak blisko...



czwartek, sierpnia 12, 2010

na rowerze



po raz kolejny postanowiłem dojechać do miejsca z odległych wspomnień. po ostatniej wyprawie w tamte rejony dzika puszcza zaprowadziła mnie 20 km na północ od poszukiwanego przeze mnie jeziora. tym razem już na początku pojechałem bardziej na południe, żeby nie powtórzyć poprzedniej przejażdżki, co zaowocowało po 40 minutach dotarciem do celu. w między czasie podpytałem miejscowych na kilku skrzyżowaniach, którą drogę wybrać no i się udało. 
10 następujących po sobie wiosen sprawiło, że puszcza się rozrosła no i ubyło ze dwa metry wody w pionie, co dość poważnie zmniejszyło odbiór wizualny wody. teraz w niektórych miejscach bez większego trudu każdy  amator przerzuci kamieniem na drugi brzeg. wiele miejsc w okolicy w ogóle się nie zmieniło, a pozostałe są nie do poznania - a może tylko pamięć zapamiętała to nieco inaczej?
z racji, że nie lubię podczas jednej wyprawy jeździć dwa razy tą samą drogą, w podróż powrotną wybrałem się pomiędzy polami. kiedyś ta trasa była bardzo zbita, wręcz niesamowicie twarda. dziś jest to przypominająca średnio szeroką rzekę morze sypkiego piasku - jednym słowem dla rowerzysty katastrofa! koła co kawałek tonęły w luźnym piasku, nawet zmniejszenie ciśnienia w balonowych oponach na niewiele się zdało. prędkość przejazdu z 25km/h spadła do zaledwie 12. na szczęście sypko było tylko na odcinku 6 km, dalej zwykła polna droga, a później nawet asfalt. 
koniec końców przepedałowałem 30km, udało się poddać konfrontacji wspomnienia z rzeczywistością.
no i właśnie tak się teraz zastanawiam, jak to się dzieje, że pamięć mimo wszystko trochę nam ściemnia (żeby nie być dosłownym pisząc oszukuje ;)).
a może ja tak tylko mam?