wtorek, grudnia 28, 2010

bieszczad ostatni

nadszedł wreszcie ten najmniej lubiany czas, czas, w którym przygoda się kończy. z nami było podobnie. ostatniego dnia udaliśmy się z wołosatego do źródła pod tanrnicą, a stamtąd prosto przez bukowe berdo do widełek, gdzie czekał już na nas samochód. jakoś specjalnie nie będę się rozpisywać na ten temat. namiastka tej chwili jest w zamieszonym poniżej krótkim filmiku, który udało mi się zarejestrować. i tyle.

niedziela, grudnia 05, 2010

bieszczad - cd.

kolejny dzień kolejne wyzwanie.
tym razem swobodne myśli, idziemy na szczyt nie martwiąc się o powrót. nocujemy u góry.
noo!, tak, to ja rozumiem. w końcu roztacza się wizja prawdziwej wędrówki, bez niepotrzebnego kluczenia do tych samych miejsc. czysta forma - wciąż tylko na przód, bez patrzenia za siebie, totalny reset.
zaczęło się pod kalnicą gdzieś na parkingu w jednej z dolin. w międzyczasie zwinęliśmy kumpla z gdyni, czwartego do brydża. auto zaparkowane, ostatnie poprawki w ekwipunku i ruszyliśmy na szczyt co się smerek zowie. 
kolejny czerwony szlak, kolejne kilometry bolały coraz bardziej. płuca już się przyzwyczaiły do nadludzkiego wysiłku, ale jednak dają o sobie znać kontuzje mechaniczne, tu stopa, tam kolano, gdzie indziej zbity mięsień. ale nic to idziemy.
w między czasie docieramy do granicy bieszczadzkiego parku narodowego, zmienia się otoczenie, wszystko się zmienia, czasem boli mniej, czasem... wolę nie myśleć jak bardzo.
wciąż pod górę i wciąż stromo, nierówno, niestabilnie. 
przez większość czasu wędrówkę można porównać do wchodzenia po schodach, z tym że zamiast stąpać na następny stopień, my dajemy susa na 3ci z kolei i nie ma tam poręczy.

no ale pamiątkowe foto na granicy parku i idziemy dalej.
dalej wcale nie jest lepiej. zaczyna się meandrowanie. długo w górę, potem trochę w dół, by znowu się wspinać. boli jak jasna cholera, już nie wiem czy lepiej wchodzić, czy iść w dół. teraz marzę tylko o odcinkach płaskich, wtedy nie boli. 
jest i smerek. 
cały czas wieje!
osobiście poznałem halny.
i chociaż sponiewierał mną kilkakrotnie, uważam się za szczęśliwca z powodu tej znajomości. 

za nami już 3 godziny wspinaczki, przed nami jeszcze raz tyle. czeka nas marsz połoniną wetlińską aż do chatki puchatka, gdzie mamy nadzieję na ciepłą strawę i nocleg na dechach schroniska. więc idziemy. a raczej walczymy. z wiatrem, znaczy z halnym (wiało gdzieś pomiędzy 60-80km/h), z zapartym widokami tchem, bólem mięśni i stawów, ogólnym zmęczeniem, no i z psyche. z każdym krokiem wędrówka nieznośnie się wydłużała, ale te widoki...
mówi się, że życie nie składa się z oddychania tylko z chwil, które zapierają dech w piersiach. 
takie są bieszczady, ale od razu mówię, że nie każdy znajdzie tam to, co każdy z naszej czwórki.
no właśnie te widoki. chmury piętra niskiego skutecznie ograniczały nam widoczność do zaledwie kilkuset metrów, czasami było tego więcej, czasami mniej. natura dozowała nam to wszystko z umiarem, chyba tylko dlatego żebyśmy nie zwariowali z przejęcia.


w końcu organizm rzekł: już dość! i padłem z 300 metrów przed chatką puchatka. ale o tym, że jestem tak blisko dowiedziałem się z 5min później, jak jako tako doszedłem do się.
po jakiejś chwili w mroku zamajaczyły kształty, które w niczym nie przypominały wytworu natury. i tu znowu zaskakująca moc spłynęła z świadomości w moje ciało i rura do przodu. 
jednak należało się podnieść, aby wreszcie dotrzeć do celu. 
a w środku cisza i spokój.
salka z kozą, w której żywo płonął ogień, poza nami była jeszcze 4-rka facetów szukających spokoju na szlakach. 
co jak co, ale spokojnie to było wystarczająco, poza wspomnianą czwórką w chatce na szlaku spotkaliśmy jeszcze 4 inne osoby. i to wszystko. totalny reset.

w chatce zrobiło się ciepło i przytulnie. po zabezpieczeniu do spania czterech puchatkowych pryczy i po zjedzeniu sytego posiłku, szybko udało się zapomnieć o niedogodnościach, jeszcze z przed kilku chwil. dodatkowo w dobry nastrój wprawił nas grzany miodek, no i partyjka w karciochy i jeszcze jaka flaszka się znalazła w plecaku...


o poranku widok zaskoczył nasze najśmielsze oczekiwania. przez chwilę, będąc na szczycie znaleźliśmy się pomiędzy chmurami. to znaczy pod nami chmury, nad nami chmury a w tym miejscu gdzie byliśmy czyste niebo. odległe widoki po raz kolejny wprawiły nas w dobry nastrój. z wielkim apetytem zjedliśmy śniadanie i po kilkudziesięciu minutach byliśmy znów w drodze. 

tym razem już tylko w dół. trwało to może ze dwie godziny jak znaleźliśmy się na parkingu gdzieś niedaleko brzegów górnych. stamtąd udaliśmy się do wołosatego odpocząć przed podejściem na bukowe berdo.