czwartek, stycznia 27, 2011

o kucharzu, który jak dotąd wielokrotnie wymigał się śmierci

od kilku dni a właściwie nocy, pływam wielką fregatą pod pełnymi żaglami.
pojawiam się na pokładzie w różnych rolach. jako marynarz, jako oficer, jako obserwator, a nawet pojawiam się jako wysoko dystyngowany pasażer. 
ta złożoność moich ról pozwoliła mi bardzo dokładnie rozeznać się w codziennym życiu na żaglowcu. świadomie pomijam tutaj narodowość żaglowca, ponieważ jak do tej pory jeszcze nie zauważyłem żadnych znaków szczególnych dla konkretnej nacji.
nieważne.


co jest bardziej ciekawe, żaglowiec z zewnątrz wygląda bardzo, hm... tradycyjnie, czyli posiada piękny smukły kadłub koloru białego, z którego dziobu celuje w morza i oceany wielometrowy drewniany bukszpryt. drewniany pokład mieści pod sobą przestrzenie ładunkowe i międzypokład, w którym toczy się codzienne życie tych członków załogi, którzy akurat mają przerwę między wachtami. w części rufowej (tak samo jak i z dziobu) coś na kształt nadbudówki. w tej tylnej mieści się kapitańska kajuta, oraz kilka kajut dla 'ważnych pasażerów'. w dziobowej mają swoje miejsce kabiny dla zwykłych pasażerów. 
wszystkie mosiądze znajdujące się na pokładzie, nad pokładem i pod nim, są wyglancowane o czym można się przekonać, podziwiając własne odbicie w ich powierzchniach, a w słoneczne dni dają o tym znać piękne refleksy.
dwa przednie maszty o standardowych kolumnach niosą na sobie pięć pięter rej, na których podwieszone są żagle rejowe (takie prostokątne), na maszcie rufowym (bezanmaszt) jest bezan w kształcie trójkąta. pomiędzy masztami do wiatru prężą się po trzy sztaksle między masztowe, a od bukszprytu do masztu fokowego (tego najbliżej dziobu) mamy sztaksle dziobowe. więc tak jak już pisałem wygląda to całkiem poprawnie i normalnie. 
jednak nie do końca wszystko takie normalne jest. bo, o to na przykład, wystarczy zbliżyć się do któregokolwiek z masztów na wyciągnięcie ręki i wszystko się zmienia. ja się o tym przekonałem już pierwszego dnia, kiedy byłem zaokrętowany jako marynarz. 
dostałem od bosmana zadanie aby sprawdzić mocowanie sztaksli na grotmaszcie (ten środkowy), więc zabrałem się do tego najlepiej jak umiałem. dopadłem do want grota i zacząłem się po nich wspinać na górę, co wywołało ogólne rozbawienie u wszystkich na wachcie, jednak niezrażony ich uśmiechami parłem do góry w swoim dość szybkim tempie. kiedy już się znalazłem kilkadziesiąt metrów nad ziemią i wykonałem zadanie, będąc już przy maszcie zobaczyłem, że na grotmarsrei czeka na mnie bosman. najpierw pogratulował mi szybkiego wykonania zadania, potem opieprzył za bieganie po takielunku, a następnie pokazał mi windę?!, którą się porusza po masztach. no faktycznie była tam winda. nie zauważyłem jej, ponieważ jak już wspomniałem kolumny masztów były standardowe. nic nie wskazywało na to, że w środku drzewca coś się znajduje, a już na pewno nie sześcienna winda standardowych rozmiarów windy towarowej w szpitalach. kiedy już się schowaliśmy z bosmanem w środku windy, zaraz po zamknięciu drzwi bosmanowi twarz się rozchmurzyła dopadł mnie i obściskał na wszystkie sposoby. onieśmielony zapytałem z jakiego to powodu, na co on odpowiedział, że jak był mniej więcej w moim wieku (widać po nim było, że miał dobre 80lat na karku, mnie się wydawało, że jestem 20sto latkiem), to tylko w ten sposób ganiało się po masztach. wzruszył się na mój widok przypomniałem mu jego młodość. zapytałem jeszcze dlaczego teraz nie wolno, odpowiedział, że przepisy bhp,  i takie tam różne, w które nie specjalnie wnika bo lubi to co robi i nie chce sobie formalizmem zepsuć tego smaku. przed wciśnięciem guzika z napisem 'pokład' dodał jeszcze, żebym nigdy więcej tego nie robił, a po dojechaniu na miejsce (5 sekund później), przy wszystkich wlepił mi dodatkowe roboty bosmańskie, przy wypompowywaniu brei z zęzy. no cóż jak na pierwszy dzień na pełnym morzu pod pełnymi żaglami lepiej być nie mogło.
***
jestem tutaj teraz jako pierwszy oficer pokładowy. odpowiadam, za poprawny przebieg wacht, utrzymywanie kursu, w portach o załadunek/wyładunek, stan techniczny, generalnie i w skrócie za wszystko co widać, czego nie widać i o czym tylko może pomyśleć kapitan. 
kolejny słoneczny dzień gdzieś na oceanie. płyniemy pod pełnymi żaglami, długa i wysoka fala wprawia fregatę w powolne miarowe kołysanie. 
raptem kapitan wzywa mnie do siebie przez szprechrurę. po znalezieniu się w jego kajucie oznajmia mi, że za 25 min, mam ogłosić manewry zbrojne. powtórzyłem rozkaz, zasalutowałem jednocześnie strzelając z obcasów, zrobiłem w tył zwrot i wróciłem zmieszany na mostek. moje zmieszanie brało się z dwóch powodów. 
po pierwsze nie wiedziałem co to za rodzaj manewrów, do tej pory coś takiego widziałem tylko w filmach o piratach z XIV wieku, a z dziennika pokładowego, którego wypełnianie należy do moich codziennych obowiązków niezbicie wynika, że żeglujemy przez północny obszar Pacyfiku, gdzieś w rejonie rowu mariackiego w 2011 roku, słowem w obecnych czasach. 
po drugie moje zmieszanie wynikało z tego iż po wcześniejszej przygodzie, którą miałem z bosmanem myślałem, że kapitan mnie wkręca. muszę dodać, że żaglowiec wyglądał jak każdy inny żaglowiec szkoleniowy. na całym pokładzie nie znalazłem nic co by się mogło przydać do abordażu, no chyba, że kilka haków na linach i bosaków. trudno, rozkaz to rozkaz, więc po upływie określonego czasu, równo o godzinie 13-stej, ogłosiłem manewry.
jakież było wielkie moje zdziwienie, kiedy po wydaniu rozkazu na pokładzie zaczął pojawiać się dosłownie znikąd sprzęt wojskowy najnowszej generacji.
kolejno pojawiały się wyrzutnie rakiet ziemia-powietrze, ziemia-ziemia, bomby głębinowe, torpedy, w obu burtach pojawiły się niczym kolce jeżozwierza armaty okrętowe zwane wężownicami - te jako najbardziej tradycyjne w tym miejscu mnie zdziwiły najmniej. kątem oka zobaczyłem jak z niższego pokładu rufowego startują do abordażu bezpośredniego skutery wodne, wyposażone w działka i kilka mniejszych rakiet.
przy tym wszystkim uwijali się jak mrówki marynarze, ubrani teraz nie w biało-granatowe mundurki, ale w mundury moro, przy czym wyglądali jak profesjonalnie wyszkolona kadra.

***
znalazłem się w kubryku, część wspólna dla niższej załogi.
po środku długi stół przy którym zazwyczaj jada się posiłki. a przy stole mniej więcej po środku jego długości widzę kucharza pieczołowicie coś czyszczącego. podchodzę i pytam co robi. dopiero w tym momencie dostrzegam na stole poszczególne części pistoletu. zastałem kucharza podczas jego konserwacji. kucharz opowiada mi, że jest to browning kalibru 9mm z magazynkiem na 14 kul. przelotnie rzucam spojrzeniem po poszczególnych częściach pistoletu. zauważam, że pocisków jest tylko 9. w między czasie kucharz opowiada, że jest to broń szczególnego rodzaju. pokazuje mi na suficie nad stołem w tej części, w której się obecnie znajdujemy specjalnie umocowaną ozdobną kaburę od tej broni. w chwili, gdy miałem zapytać o brakujące kule, kucharz tak jakby przeczuwając moje pytanie mówi: wyjątkowość tej broni polega na tym, że każdy 'obywatel' kubryku ma prawo tej broni użyć, na wypadek gdyby...
nie smakował mu posiłek przyrządzony przez pokładowego kucharza, a funkcja głównego i jedynego konserwatora tej broni, ma o tej możności jemu przypominać.
dzięki temu kucharz, na tym statku jest jedynym w swoim rodzaju mistrzem, który z gotowania uczynił sposób na życie.

Brak komentarzy: