piątek, stycznia 09, 2009

w drodze

no i week się zaczyna, chociaż dla mnie będzie równie pracowity jak mijający tydzień. no ale co tam, pojadę do rodziców – pomyślałem – dawno mnie tam nie było. no i jak wymyśliłem sobie zacząłem działać w tym kierunku. i tak o to po dwóch godzinach słabo intensywnych starań, znalazłem się na dworcu pkp. od razu poczułem w nosie wszystkie opowieści o polskich dworcach. bo zima przecież jest i na dodatek za oknem mróz, wszelkie przyczółki dla bezdomnych przepełnione a gdzieś się przecież biedacy muszą podziać. do centrów handlowych nie mają po co iść, bo ochrona może nie tak reprezentacyjna jak mundurowi z dworca, ale za to nie mają skrupułów a czasem dla śmierdziucha i litości. taki jeden przekima się na galeryjnej ławce kilka minut i już od razu pojawią się panowie z bezprzewodowym systemem komunikacji i zajmą się delikwentem należycie. znaczy skutecznie mu wybiją z głowy chęci, aby kiedykolwiek wrócić na cieplutką ławkę w galerii. zwracam tutaj szczególną uwagę na słowo „wybiją”, bo jest dość adekwatna do poziomu tych panów z ochrony, o których piszę. poza tym jeśli nawet, uda się jednemu z drugim uniknąć męczącej perswazji przydupasów, to i tak pozostaje świadomość ze centra na noc są zamykane, a nawet kloszardzi nie są na tyle zdeterminowani, żeby w takowym niemalże bez ruchu, całą noc przesiedzieć (czujniki ruchu ,itp.,). więc naczelni krajanie naszego państwa przychodzą w masowych ilościach na dworce naszych miast, by tam pełni werwy i bliżej nieokreślonego pochodzenia środków wspomagających „trawienie” rozczulać swoją bezdomnością równie bezdomnych podróżnych i mnie.

jedźmy dalej, może bardziej poprawnie będzie chodźmy. wszedłem na dworzec od zachodu jak zawsze, zresztą bo lubię i tramwaj akurat wysadza tam moją dupę. więc wchodzę i czuję, że jestem, ale idę w zaparte do kasy i wydawało mi się, że w przeciwnym kierunku do źródła zapachu – wydawało mi się! a jednak, dopiero w bezpośredniej okolicy rażenia zrozumiałem, dlaczego przy tej kasie jest tak późno. nie wiem dlaczego nie odwróciłem się na piecie i szybciutko stamtąd nie uciekłem? nie chodziło o czas, bo przecież wiecznie wszędzie zdążam, więc to nie to. jakoś mnie pchnęło i tak już pozostałem w tej rzeźni dla nosa. no, ale co tam, po 3 minutach byłem obsłużony przez miłą, aczkolwiek nieco zdegustowaną i na pewno o wiele bardziej zdziwioną, że ktoś mimowolnie idzie w ten smród, panią w kasie. pożyczyliśmy sobie po miłym dniu i ruszyłem dalej w drogę.

pociąg wyrusza z dumnie brzmiącego peronu „jeden a” lub inaczej „ peron pierwszy a” i co ważniejsze oczekuje tam na swoich pasażerów przez niespełna czterdziestu minut, przed wyjazdem. jak kiedyś się dowiedziałem podstawiony jest tam po kursie z jarosławia czy skąśtam i tak sobie stoi i czeka. ale myli się ten kto pomyślał sobie, ze będzie w wagonach ciepło – bo nie jest. ulubionym zajęciem kończących kurs konduktorów jest tzw wietrzenie wagonów. nie wiem co chcą tym uzyskać. być może wychodzą z założenia aby wyrównywać szansę podróżnych i wszyscy jak jeden mąż jadą w niesprzyjających do niczego warunkach. żeby było jasne – zimno jak jasna cholera. chociaż dziś już perła kochana zwróciła moją uwagę na to, czy aby na pewno jestem przekonany, że cholera jest jasna. nie, nie jestem pewien, ale że zimno jest to czuję i to bardzo intensywnie.

trzymam nogi na grzejniku i mam skostniałe palce od stóp, a grzejnik rozpoznaje... po ogólnie zrozumiałych naklejkach tłumaczących podróżnym, co to właściwie jest. to właśnie tylko z nich wynika, że mamy do czynienia z grzejnikiem, bo zdecydowanie jeśli chodzi o mnie to nazwałbym go chłodnikiem, lodówką, albo zwykłym szitem – bo nie grzeje, mało tego pompuje zimne jak lód powietrze.

pasażerów przybywa, więc zbliża się godzina odjazdu. dobra poczekam może pasażerowie poza swoimi namiętnościami, złością, niezrozumiałym pośpiechem i marudnymi minami wniosą coś jeszcze do mojego życia. potrzebuję odrobiny ciepła i na to właśnie liczę, że ogrzeją swoimi 36,6 tą niewielką współdzieloną przestrzeń.

kilka minut później.


ruszyliśmy z werwą. i od razu okazały się moje nadzieje złudne. bo i owszem pasażerowie wnieśli ze sobą wszystko o czym pisałem i na co liczyłem, ale okazało się że wagon ma ściany, drzwi, okna i szyby w nich tylko po to, aby były nieszczelne. jasna cholera zimno i raczej nie zmieni się to przez najbliższe półtorej godziny. dobrze, że mam lapka na kolanach, przynajmniej on mi zapewnia odrobinę ciepła.

o! poczułem ciepło, ale po zbadaniu grzejnika ręką okazało się, że to tylko moja wyobraźnia zadziałała stymulując moje zakończenia nerwowe. szyby spowite parą w narożnikach okien zaczynają zamarzać. fajnie, przez tą manię plastikowych okien w domach już dawno nie widziałem dziadka mroza. a tu proszę. jest i jaki on fajny. lubię śnić, czasami pojawiają mi się jakieś fraktale.

a dziadek mróz jest niesamowity w precyzowaniu moich wyobrażeń.

jakie to proste i nie ograniczone, a jakie precyzyjne.

życzę wam i sobie takich sesji nocnych.


teraz sobie trochę posiedzę i poniepiszę, bo knykcie palców mi zesztywniały i trudno jest mi nie bazgrzeć.

3 komentarze:

Paweł Ordan pisze...

no racja, gorzej piździ niż w kieleckim :)

Paweł Ordan pisze...

no faktem jest, że nie przypominam sobie żebym kiedykolwiek to piźdżenie odczuł. ale nasłuchałem się chyba wystarczająco na ten temat ;)

ananke pisze...

też tak sobie kiedyś jechałam. trasa olsztyn-kętrzyn, środek zimy, która na mazurach nie szczędzi stopni poniżej zera:) ledwie zdążyłam na ten pociąg, wpadłam jak burza do przedziału, zdjęłam swój-heniowy kożuszek i przywaliłam go ciężkim plecakiem. po czym wpasowałam się w ostatnie wolne miejsce. i tak sobie jechałam kostniejąc bardziej coraz. ruszyć się jak nie było, coby spod plecaczka kożuszek wydobyć, bo tłok i zgrzytanie zębów. za małom asertywna była.do celu podróży dotarłam w charakterze kosteczki lodu. po wszystkim okazało się,że cały pociąg był ogrzewany, tylko ten mój przedział taki felerny :)a dzień był feralny. bo się potem jeszcze czymś strułam i wieczór spędziłam na rozmowach z wielkim uchem, heh :)