niedziela, maja 24, 2009

"zmienność jest gwarantem przetrwania."


dawno, dawno temu był sobie młody człowiek imieniem edward, który mieszkał sobie godnie i samotnie. tak godnie, że gdy o wpół do siódmej przygotowywał sobie swój samotny, wieczorny posiłek, zawsze przyozdabiał go dziarską gałązką pietruszki. tak właśnie. dziarską a godną. zawsze też mył i wycierał naczynia zaraz po swej samotnej kolacji. tylko samotni ludzie nie przejmują się zmywaniem po kolacji, edward zaś uważał za punkt honoru, że choć nikogo innego w życiu nie potrzebuje, nie jest samotny. takie życie może nie było zbyt wesołe, ale przynajmniej nikt mu się nie naprzykrzał.

aż któregoś dnia edward przestał wycierać naczynia, tylko napił się piwa, ot tak, dla odmiany. i żeby się zrelaksować. wkrótce po tym zniknęła pietruszka, pojawiło się następne piwo. edward to jakoś sobie wytłumaczył, już nie pamiętam, jak.

wkrótce kolacje stały się samotnym stuknięciem mrożonki w dno kuchenki mikrofalowej, witanym brzękiem whisky z lodem w wysokiej szklance. biedny edward miał już dość gotowania i jedzenia w samotności, bardzo szybko zaczął przynosić sobie gotowe, podgrzane już jedzenie, na przykład burrito z wołowiną i fasolą, spłukane polską wiśniówką, którą polubił, gdy pewnego długiego, sennego lata pracował z zapałem w smętnej, nigdy przez nikogo nieodwiedzanej, komunistycznej księgarni imienia envera hodży.
ale nawet i to zaczęło wydawać mu się zbytnim kłopotem, więc kolacja zredukowała się wreszcie do szklanki mleka oraz dowolnego towaru z taniego sklepu z alkoholem. zapomniał, jak to jest, kiedy ma się twarde stolce i fantazjował, że w oczach ma diamenty.

po dwakroć biedny edward! przestawał już panować nad własnym życiem. raz, na przykład, pojechał na imprezę do kanady, ale rano zbudził się w stanach – dwie godziny jazdy – i nawet nie pamiętał ani faktu przekraczania granicy, ani czy wstąpił po drodze do domu.

edward zawsze uważał się za bardzo inteligentnego faceta. chodził do szkoły i wiedział mnóstwo rzeczy. wiedział, że chusta św. weroniki to cos, czym wytarto twarz jezusa, albo że opas to wieprz tuczony na mięso. słowa, słowa, słowa.
edwardowi wydawało się, że używając tych wszystkich słów, tworzy sobie swój własny świat – czarodziejski, ładny pokój, w którym może mieszkać tylko on - pokój o proporcjach podwójnego sześcianu, jak to kiedyś określił sławny angielski architekt, adam. do pokoju tego prowadziły tylko jedne, ciemno pomalowane drzwi, wyłożone skórą i końskim włosiem, tłumiącymi pukanie każdego, kto chciałby przyjść i, być może, przeszkadzać skupieniu edwarda.
w pokoju tym spędził dziesięć niekończących się lat. znaczną część ścian zajmowały tam dębowe regały, które i tak z trudem mieściły wszystkie książki; gdzie indziej, na szafirowych jak głębszy koniec basenu ściankach, wisiały w ramach mapy; całą podłogę skrywały niebieskie, perskie dywany, obsypane siwizną sierści wiernego spaniela edwarda, ludwiga, który wszędzie za nim chodził. ludwig lojalnie wysłuchiwał wszelkich inteligentnych uwag edwarda o życiu, które ten często czynił, siedząc za biurkiem przez większą część dnia. przy biurku też czytał i palił fajkę z dużym, okrągłym cybuchem, obserwując przez ołowiowe szyby okien krajobraz, który niezmiennie przedstawiał deszczowe, jesienne popołudnie w szkocji.
oczywiście do tego czarodziejskiego pokoju poza edwardem wstępu nie miał nikt. tylko pani york, szablonowa służąca, babcia z kokiem na głowie, w tweedowych strojach, mogła przynosić mu „jedzenie": oczywiście wiśniówkę – później już tylko duże butelki jacka danielsa – i mleko.
tak, tak. pokój edwarda był pokojem wyszukanym – tak wyszukanym, że czasem istniał tylko na czrno-biało, przywodząc na myśl stare komedie salonowe. elegancja, francja, co?

no. i co dalej?

pewnego dnia edward stał właśnie na drabince na kółkach i sięgał na jedną z wysokich półek po stara książkę, którą chciał przeczytać jeszcze raz – musiał jakoś przestać myśleć o tym, że pani york spóźnia się z butelką. ale kiedy zszedł z drabinki wdepnął, całym ciężarem w kupę usadzoną na dywanie przez ludwiga. edward strasznie się rozłościł. podszedł do szezlonga, na którym drzemał ludwig. „ ludwig", krzyknął. „zły pies, zły"
ale tylko tyle zdążył wymówić, bo oto ludwig zmienił się w czarodziejski sposób i (możecie mi wierzyć) całkowicie niespodziewanie z wesołego, przymilnego psa kanapowego z optymistycznie drgającym ogonkiem we wściekłego, czrno-brązowo połyskującego rottweilera, który skoczył edwardowi do gardła i tylko dlatego nie przegryzł mu od razu tętnicy szyjnej, że edward odskoczył do tyło jak oparzony. nowo upieczony ludwig cerber rzucił się więc z obnażonymi kłami na łydki swego pana z rozpaczliwym wyciem dziesięciu psów rozjeżdżanych przez tir-y na autostradzie.
roztrzęsiony edward wdrapał się na drabinkę, wołając do pani york, którą, ytraf chciał, zauważył przez okno. była w blond peruce i aksamitnej sukience: wskakiwała do małego, czerwonego wozu sportowego jakiegoś zawodowego tenisisty, na zawsze porzucając służbe u edwarda. w dramatycznym świetle nowego, rażącego nieba, palącego, bezogonowego - na pewno to nie było jesienne niebo w szkocji – wyglądało po prostu wspaniale.

no tak.
biedny edward.

pokój stał się teraz dla niego pułapką, po której mógł poruszać się tylko jeżdżąc drabinką tam i z powrotem wzdłuż regałów. życie w jego własnym zaczarowanym pokoju stało się straszne. nie mógł dosięgnąć termostatu, więc atmosfera zapanowała tam wilgotna, zatęchła, kalkucka. no a wraz ze zniknięciem pani york zniknęły też koktajle, którymi mógłby się poratować.
tymczasem od dawna śpiące za najwyższymi, rzadko używanymi półkami stonogi i inne robactwo obudziło się, gdy edward wyciągał coraz to nowe książki, broniąc się przed ciągłymi atakami ludwiga na swe blade, drżące palce u nóg. robaki wpełzały już na dłonie edwarda; gdy zaś książki odbijały się od psa, wysypywały się z nich na dywan mole, zagarniane zaraz długim, różowym jęzorem ludwiga.

sytuacja edwarda była rzeczywiście nie do pozazdroszczenia.

pozostało mu tylko jedno: uciec z pokoju, więc w akompaniamencie wściekłego wycia ludwiga, który pędził na niego z drugiego kąta pokoju, edward otworzył ciężkie dębowe drzwi i z językiem zdrętwiałym od żelazistego posmaku adrenaliny, przerażony i smutny opuścił swój czarodziejski niegdyś pokój po raz pierwszy od, jak mu się zdawało, zawsze.

zawsze znaczyło tak naprawdę dziesięć lat. to, co edward zobaczył na zewnątrz, całkowicie go zaskoczyło. podczas gdy on krył się i wymądrzał w swym pokoiku, reszta ludzkości zdążyła stworzyć coś zupełnie innego – wielkie miasto, zbudowane nie ze słów, lecz ze związków między ludźmi; połyskliwy, bezkresny nowy jork, ukształtowany ze szminek, łusek po pociskach artyleryjskich, tortów weselnych i złożonych tekturek z opakowań koszul; miasto z żelaza, papier mache i kart do brydża; brzydki/śliczny świat, pokryty węglem, soplami lodu i bougainvillą, przecinany przez prowadzące donikąd, przypadkowo łączące się i rozgałęziające, zwariowane bulwary. wszędzie czekały zasadzki: łapki na myszy, tryfidy, czarne dziury. a jednak edward zauważył, że pomimo wszechogarniająco szaleństwa tego miasta jego mieszkańcy poruszają się po nim z łatwością, nie przejmując się, że za każdym rogiem może czaić się klown z ciastem z bitą śmietaną, czerwone brygady, lub gotowa do pocałunku śliczna aktorka sophia loren. nie można był nigdzie trafić, ale gdy edward zapytał jednego z przechodniów, gdzie da się kupić plan miasta, ten popatrzył na edwarda jak na szaleńca i uciekł z wrzaskiem.

więc edward musiał uznać, że w wielkim mieście jest jak wiejski chamek. zrozumiał, że musi teraz uczyć się wszystkiego od nowa, i to z dziesięcioletnim opóźnieniem – przerażała go ta myśl. potem jednak, podobnie jak inne wiejskie chamki, przekonane, że dadzą sobie radę w wielkim mieście, bo mają do niego świeże podejście, edward obiecał sobie to samo.
i obiecał sobie, że gdy już znajdzie dla siebie miejsce w tym świecie (nie oparzywszy się na śmierć w którejś z licznych fontann, tryskających palącymi perfumami, ani nie wpadłszy pod którąś z ciężarówek, wożących po ulicach rozgniewane i rozgdakane kury z filmów rysunkowych), zbuduje wieżowiec wyższy o wszystkich. srebrna wieża stanie jak latarnia morska dla takich jak on, zapóźnionych przybyszów. na samym szczycie będzie wielki hol, w którym edward postanowił już teraz robić trzy rzeczy: serwować koktajle z sokiem pomidorowym ozdobione maleńkimi plasterkami cytryny, grać jazz na fortepianie pokrytym cynkowaną blachą i zdjęciami zapomnianych gwiazd muzyki rozrywkowej, a w małym, różowym kiosku, z tyłu obok wychodków, będzie sprzedawał (miedzy innymi) mapy.


the end



tak jak lubię. treściwie i ze smaczkiem.

zachęcam abyście zajrzeli do powieści, z której zaczerpnąłem ten fragment.
bardzo zabawny ale nie błahy opis pokolenia tworzącego własną oazę, bez reklam, hipermarketów i konformistycznej zmaterializowanej części społeczeństwa.
douglas coupland ‘pokolenie x’
rozdział: re kon strukcja

Brak komentarzy: