Cześć co słychać? - zapytałem. No sam widzisz, co dzień jak dzień - usłyszałem odpowiedź. Zachwiało mną poważnie, poczułem lekki zawrót głowy - Co on też wygaduje? - pomyślałem - przecież dziś się nigdy nie powtórzy!
niedziela, listopada 22, 2009
winda to winda - chyba...
mam niejasne przeczucie, że już nie śpię. ale w chwili kiedy próbuję to zbadać towarzyszy mi to samo leniwe uczucie, które mnie ogarnia gdy dzwoni budzik - 'jeszcze tylko kilka minut'.
budzik, no właśnie, nie pamiętam aby dzwonił. chwileczkę, nie ma go w miejscu, w którym go pozostawiłem. a może jednak go tam nie położyłem. może jednak nie zabrałem go z drugiego pokoju? hm...
no cóż nie mam najmniejszej potrzeby, to jednak wstaje, aby poszukać gdzie jest budzik.
podchodzę do drzwi, naciskam klamkę, otwieram i...
...winda.
no jak winda to wchodzę. a w środku na pulpicie sterowniczym tylko dwa guziki:
__________________________'upstairs'
__________________________________'downstairs'
wybieram ten niżej - jakoś tak łatwiej było dosięgnąć - więc jedziemy w dół...
tylko właśnie nie jedziemy. właściwie poza tym, że zamknęły się drzwi, nic innego się nie wydarzyło. no dobra to wysiadam, skoro winda zepsuta, pójdę schodami. tylko najpierw muszę je znaleźć, bo jakoś nie pamiętam gdzie w moim pokoju podziałem schody?
otwieram drzwi windy, wychodzę do pokoju i ku mojemu przerażeniu i zdziwieniu zarazem, dociera do mnie, że moje stopy nie znajdują oparcia w podłodze i...
__________________________________________ spadam w dół...
cały czas spadając jestem świadomy zmian kierunków lotu, czasem nawet spadam w górę. przez chwile rozbawia mnie myśl, że spuszczona kupa może mieć podobnie. lecę raczej tunelem, panuje półmrok jednak szczegóły są wyraźnie rozpoznawalne. jednak nie skupiam na nich większej uwagi.
dopiero teraz dociera do mnie, że mimo iż tunel jest bardzo kręty to cały czas widzę jego jasny koniec.
nagle robi się zupełnie jasno, by po chwili zapadła zupełna ciemność. po paru sekundach znowu jestem w windzie a za drzwiami tym razem jest łąka i błękitne niebo.
nie wiem dlaczego ale momentalnie wciskam drugi guzik (ten wyżej) i ulatuje z windy niesiony beztroskim uczuciem radości. odczuwam doskonałą integrację z myślą, przemieszczam się dokładnie tam gdzie chcę i tak jak chcę. nawet znajduję się w kilku miejscach na raz.
po jakimś czasie stwierdzam, że poza mną nie ma żadnej żywej postaci - no i może windą.
piątek, listopada 13, 2009
siedem
mam nową windę z cyferką '7' w nazwie oryginalną i całkowicie legalną. od kilku dni zapominam się przy niej nagminnie. jeżeli ktoś korzysta właśnie z visty, to polecam zdecydowanie się przesiąść a jeżeli akurat korzystacie z innych platform no to cóż, zachęcam aby spróbować.
jak dla mnie poczynili niezły postęp. jednak jak mam być szczery to niczego nowego nie odkryli panowie specjaliści. rozwiązania, które są w siódemce już od dawna widziałem na macach. jednak ładnie to wszytko wygląda i działa bez specjalnego obciążania pamięci i procesora, co pozwala wierzyć, iż na starszych pecetach i lapkach system pociągnie bez problemu.
pozostaje mieć nadzieje ;)
jednak oceniam system na trójkę, może z plusem. nie dlatego, że coś jest nie halo bo wszystko jest wg mnie na miejscu. tak słaba ocena w siedmiopunktowej skali wynika tylko i wyłącznie z powodu visty. coś takiego jak vista, nie powinno nigdy mieć miejsca.
środa, listopada 11, 2009
uniepodległość
kiedyś pochody pierwszomajowe były nazwijmy to "społecznie pożądane, wcale nie '"obowiązkowe"'.
dzisiaj na podobne zgromadzenia chodzimy dobrowolnie - kuszeni wszelkimi dobrami o charakterze kulturalno - spożywczym.
dostrzegam tylko różnicę w kolorach, które mnie zewsząd atakują.________________ smutnie tak jakoś.
no tak, ewoluujemy !__________________ właściwie to powinienem być z tego dumny.
dzisiaj na podobne zgromadzenia chodzimy dobrowolnie - kuszeni wszelkimi dobrami o charakterze kulturalno - spożywczym.
dostrzegam tylko różnicę w kolorach, które mnie zewsząd atakują.________________ smutnie tak jakoś.
no tak, ewoluujemy !__________________ właściwie to powinienem być z tego dumny.
wtorek, listopada 03, 2009
...
zmienia się życie z każdym obrotem kuli, więc żeby nadążyć za zmianami samemu trzeba ewoluować. no chyba, że chce się pozostać w skostniałym szkielecie zależności, zależności które przestały istnieć tuż po zmroku wraz z czerwienią zachodu słońca.
poniedziałek, listopada 02, 2009
ławka
siedzę w być może trochę przyciasnym pokoju z oknem na kolanach. na parapecie świeczki z duszyczkami bawią się w dwa ognie. w uszach huczy pogłos chwil, które z powodzeniem można włożyć do szuflady z napisem 'trudne'.
a trudne jest, że dwoje sobie najbliższych skacze sobie nawzajem do oczu, ba do gardeł nawet, grając przy tym ochoczo w pingponga.
ping
a trudne jest, że dwoje sobie najbliższych skacze sobie nawzajem do oczu, ba do gardeł nawet, grając przy tym ochoczo w pingponga.
ping
pong
ping
pong
a chciałoby się i marzy mi się, aby rozwijać się jakoś w innym kierunku. bo i owszem potrafię grać w pinponga jak mało kto, ale chciałbym też umieć opowiadać o ławce. bo przecież nie dalej jak w sobotę była taka jedna. nieszczególna. małomówna i nieśmiała. ba wręcz nieżyciowa, ale jakoś tak przyciągała oko swoim nieskomplikowanym pięknem wynikającym z jej zachwianej równowagi.
no cóż, nie wszystko ławka co się siedzi...
a chciałoby się i marzy mi się, aby rozwijać się jakoś w innym kierunku. bo i owszem potrafię grać w pinponga jak mało kto, ale chciałbym też umieć opowiadać o ławce. bo przecież nie dalej jak w sobotę była taka jedna. nieszczególna. małomówna i nieśmiała. ba wręcz nieżyciowa, ale jakoś tak przyciągała oko swoim nieskomplikowanym pięknem wynikającym z jej zachwianej równowagi.
no cóż, nie wszystko ławka co się siedzi...
niedziela, listopada 01, 2009
niecodzienny ciąg zdarzeń
planowanie
zaczęło się od pobudki, jak zawsze zresztą.
bohater tej opowieści obudził się w dość dziwnym nastroju bliskim euforii, wszystko spowodowane snem jaki mu się przyśnił na krótką chwilę przed pobudką. a było w nim o wyjściu, ba eskapadzie, wędrówce z rowerem i plecakiem. kłopot tej sytuacji polegał na tym, że zazębiło się razem z ogniskiem na pożegnanie wakacji. ale co to za kłopot, przecież ognisko będzie bliżej południa więc spokojnie kilkanaście kaemów się wypedałuje. no to jechane. już podczas ubierania pojawiły się pierwsze schody; co na siebie ubrać, żeby nie zmarznąć i przy okazji się nie zagotować? gacie, spodnie koszulka bluza - a może bluzka?... hmm, bluzę można zdjać zawsze jak za gorąco. a może lepiej koszulka na ramiączkach w zestawie z kolarską koszulką?? - czapka. czapkę gdzieś widziałem, a no tak poprzedniej zimy była. więc pozostaje z daszkiem, nie szkodzi grunt, że okrywa głowę. no gut, rower pod pachę i lecim.
ale przed posesją, która wyglądała na dość okazałą z budynkiem typu onefloor, dość rozległym swoją objętością zajmujący sporą część terenu bohaterzy opowieści spotykają pierwszych gości przybywających na popołudniowe ognisko. krótkie rozmowy, powitanie i wyjaśnienie sytuacji wystarcza, by móc ruszyć dalej. jednak wystarczyło również, na przybycie innych gości, i kolejnych i następnych.
sytuacja zaczyna niebezpiecznie się zapętlać. goście zaczynają w sposób niezależny od punktu widzenia bohaterów prowadzić własne niewymuszone niczym serie przywitań i krótkich rozmów. bohaterzy postanawiają się ulotnić cichcem, co też szybko robią. przez kolejne 25min, rozmawiają nad fenomenem zajścia, które się zdarzyło na posesji. zastanawiające dla nich również jest, jak to się stało, że wszyscy pojawili się w przeciągu kilku chwil, mimo iż, zaproszenia nie podawały żadnej godziny.
po kolejnych chwilach rozmowy, okazuje się, że bohaterzy idą pieszo. cała eskapada bierze w łeb! ale jest śmiesznie.
zielony skrzat
pobudka, dziwne poczucie nieodłączenia się od snu. pierwsze wyjście z jaskini odbywa się przy okazji sklepu ze śniadaniem. jest dobrze, wręcz euforycznie. będzie rower. powrót do domu. śniadanie plan, opowieści z nocy (czy aby na pewno się obudziłem), rower pod pachą, idziemy na rajd. zaraz, zaraz zapomniałem czapki, wracam - biorę - zakładam - wychodzę. dalej jest już z górki, dosłownie dwa piętra, schody, ciasna klatka. daje radę. salvador idzie za mną. jest termos, chyba mamy wszystko.
spokojnie jedziemy przez miasto. po drodze odbijamy odwiedzić zielonego skrzata. dalej poruszamy się w kierunku lasu. jesteśmy umówieni z epistofirem na rundę w okół jeziora. dzwoni do nas, wypytując o czas jaki nas dzieli. jesteśmy w odległości jakichś 20min. usatysfakcjonowany odpowiedzią mówi że czeka przy miejscu na ognisko.
ognisko
dojeżdżamy na miejsce, które wita nas nieśmiałym dziecięcym ogniskiem. augusto (syn epistofira) wraz z rówieśnikami piecze żelki. zabieramy się do podniecania ognia, które coraz śmielej kale nas ciepłem, kiedy podjeżdża auto. kierowca miły pan koło 40stki, pyta się czy może się dołączyć do ogniska, bo wymyślili sobie wspólnie, że zrobią urodziny małgosi przy ognisku. zgodziliśmy się bez żadnych oporów, właściwie wybawiło to nas z kłopotu gaszenia ognia, który już bardzo wesoło sobie tańczył. zaczęli zjawiać się goście, którzy tak jakoś w jednym czasie zewsząd docierali do tego miejsca. było to dla nas znakiem, że jest czas na kolejny etap podróży. zrobiliśmy rundę dookoła jeziora wraz z epistofirem i jego synem, po czym doszliśmy do wniosku, że pora już wracać. słonce w tym czasie dość znacząco pochyliło się nad naszymi głowami. po drodze zatrzymaliśmy się w bliżej nieokreślonym w czasie i przestrzeni miejscu na herbatkę z pokrzywy. sącząc ciepły aromatyczny napój dochodzimy do wniosku, że fajnie by było podejść bliżej natury, zjednoczyć się bardziej, czy cuś. no raczej kąpać się nie będziemy, bo zimno może za bardzo, ale przypominamy sobie, że mamy żelki od skrzata.
nawet udało rozwinąć je jakoś jednak okazuje się, że na zimno to nie są najlepsze, a nie mamy zapałek, żeby podgrzać.
portowa uliczka
jezioro, zupełnie inne, ludzie przy gastronomi popijają weekendowe grzane piwko, herbatę ogólnie uprawiają konsumpcję cywilizacji. salvador organizuje grudki żaru i udaje nam się upiec żelka, ławka jest nawet interesująca i kieruje salvadora a mnie wraz z nim do starej portowej dzielnicy z jakąś straszną być może tawerną. salvador jest niepewny rzeczywistości jaka go zastała, ma silne przeczucie, że coś się stanie. chowa się do klatki. nagle stoi na chodniku, gdy podchodzi do niego jakiś osobnik i wbija mu coś ostrego w aortę na szyi. pada na ziemię. krew tryska fontanną z rany. łapie się za szyję próbując zatamować wyciek. para staruszków patrzy na niego z politowaniem i obojętnie mijają jego leżące ciało. salvador próbuje jeszcze zwrócić na siebie uwagę, puszczając szyję, ale poza szybszym upływem krwi nic innego się nie dzieje. ostatnią chwila jaką zapamiętuje to głęboki wdech i wydech przenoszący go w inne miejsce. z portu wracamy wraz z świetnym miejskim rowerem. no ale ruszamy dalej.
nad brzegiem jeziora
niecodzienny widok pozwala nam się zatrzymać. każdy z nas stara się utrwalić ten moment. pojawia się nieznajomy, z wielkim krwawiącym podrażnieniem na szyi w okolicach aorty. prosi o wodę do przemycia. usprawiedliwia się, że golił się w pośpiechu, że spotkanie z jakąś mężatką. a tak w ogóle to mężatki są fajne. i już zupełnie tak pomijając to wszystko, to całe miejsce jest inne niż wszystkie i sprzyja zbiegom okoliczności. salvador opowiada mu o portowej uliczce. on podniecony opowiada o kobiecie, która zawsze się pojawia kiedy o niej myśli. (bardzo dużo myślał na wiele innych tematów, część swoich myśli przelał w nasze umysły). jedziemy dalej.
zaczęło się od pobudki, jak zawsze zresztą.
bohater tej opowieści obudził się w dość dziwnym nastroju bliskim euforii, wszystko spowodowane snem jaki mu się przyśnił na krótką chwilę przed pobudką. a było w nim o wyjściu, ba eskapadzie, wędrówce z rowerem i plecakiem. kłopot tej sytuacji polegał na tym, że zazębiło się razem z ogniskiem na pożegnanie wakacji. ale co to za kłopot, przecież ognisko będzie bliżej południa więc spokojnie kilkanaście kaemów się wypedałuje. no to jechane. już podczas ubierania pojawiły się pierwsze schody; co na siebie ubrać, żeby nie zmarznąć i przy okazji się nie zagotować? gacie, spodnie koszulka bluza - a może bluzka?... hmm, bluzę można zdjać zawsze jak za gorąco. a może lepiej koszulka na ramiączkach w zestawie z kolarską koszulką?? - czapka. czapkę gdzieś widziałem, a no tak poprzedniej zimy była. więc pozostaje z daszkiem, nie szkodzi grunt, że okrywa głowę. no gut, rower pod pachę i lecim.
ale przed posesją, która wyglądała na dość okazałą z budynkiem typu onefloor, dość rozległym swoją objętością zajmujący sporą część terenu bohaterzy opowieści spotykają pierwszych gości przybywających na popołudniowe ognisko. krótkie rozmowy, powitanie i wyjaśnienie sytuacji wystarcza, by móc ruszyć dalej. jednak wystarczyło również, na przybycie innych gości, i kolejnych i następnych.
sytuacja zaczyna niebezpiecznie się zapętlać. goście zaczynają w sposób niezależny od punktu widzenia bohaterów prowadzić własne niewymuszone niczym serie przywitań i krótkich rozmów. bohaterzy postanawiają się ulotnić cichcem, co też szybko robią. przez kolejne 25min, rozmawiają nad fenomenem zajścia, które się zdarzyło na posesji. zastanawiające dla nich również jest, jak to się stało, że wszyscy pojawili się w przeciągu kilku chwil, mimo iż, zaproszenia nie podawały żadnej godziny.
po kolejnych chwilach rozmowy, okazuje się, że bohaterzy idą pieszo. cała eskapada bierze w łeb! ale jest śmiesznie.
zielony skrzat
pobudka, dziwne poczucie nieodłączenia się od snu. pierwsze wyjście z jaskini odbywa się przy okazji sklepu ze śniadaniem. jest dobrze, wręcz euforycznie. będzie rower. powrót do domu. śniadanie plan, opowieści z nocy (czy aby na pewno się obudziłem), rower pod pachą, idziemy na rajd. zaraz, zaraz zapomniałem czapki, wracam - biorę - zakładam - wychodzę. dalej jest już z górki, dosłownie dwa piętra, schody, ciasna klatka. daje radę. salvador idzie za mną. jest termos, chyba mamy wszystko.
spokojnie jedziemy przez miasto. po drodze odbijamy odwiedzić zielonego skrzata. dalej poruszamy się w kierunku lasu. jesteśmy umówieni z epistofirem na rundę w okół jeziora. dzwoni do nas, wypytując o czas jaki nas dzieli. jesteśmy w odległości jakichś 20min. usatysfakcjonowany odpowiedzią mówi że czeka przy miejscu na ognisko.
ognisko
dojeżdżamy na miejsce, które wita nas nieśmiałym dziecięcym ogniskiem. augusto (syn epistofira) wraz z rówieśnikami piecze żelki. zabieramy się do podniecania ognia, które coraz śmielej kale nas ciepłem, kiedy podjeżdża auto. kierowca miły pan koło 40stki, pyta się czy może się dołączyć do ogniska, bo wymyślili sobie wspólnie, że zrobią urodziny małgosi przy ognisku. zgodziliśmy się bez żadnych oporów, właściwie wybawiło to nas z kłopotu gaszenia ognia, który już bardzo wesoło sobie tańczył. zaczęli zjawiać się goście, którzy tak jakoś w jednym czasie zewsząd docierali do tego miejsca. było to dla nas znakiem, że jest czas na kolejny etap podróży. zrobiliśmy rundę dookoła jeziora wraz z epistofirem i jego synem, po czym doszliśmy do wniosku, że pora już wracać. słonce w tym czasie dość znacząco pochyliło się nad naszymi głowami. po drodze zatrzymaliśmy się w bliżej nieokreślonym w czasie i przestrzeni miejscu na herbatkę z pokrzywy. sącząc ciepły aromatyczny napój dochodzimy do wniosku, że fajnie by było podejść bliżej natury, zjednoczyć się bardziej, czy cuś. no raczej kąpać się nie będziemy, bo zimno może za bardzo, ale przypominamy sobie, że mamy żelki od skrzata.
nawet udało rozwinąć je jakoś jednak okazuje się, że na zimno to nie są najlepsze, a nie mamy zapałek, żeby podgrzać.
portowa uliczka
jezioro, zupełnie inne, ludzie przy gastronomi popijają weekendowe grzane piwko, herbatę ogólnie uprawiają konsumpcję cywilizacji. salvador organizuje grudki żaru i udaje nam się upiec żelka, ławka jest nawet interesująca i kieruje salvadora a mnie wraz z nim do starej portowej dzielnicy z jakąś straszną być może tawerną. salvador jest niepewny rzeczywistości jaka go zastała, ma silne przeczucie, że coś się stanie. chowa się do klatki. nagle stoi na chodniku, gdy podchodzi do niego jakiś osobnik i wbija mu coś ostrego w aortę na szyi. pada na ziemię. krew tryska fontanną z rany. łapie się za szyję próbując zatamować wyciek. para staruszków patrzy na niego z politowaniem i obojętnie mijają jego leżące ciało. salvador próbuje jeszcze zwrócić na siebie uwagę, puszczając szyję, ale poza szybszym upływem krwi nic innego się nie dzieje. ostatnią chwila jaką zapamiętuje to głęboki wdech i wydech przenoszący go w inne miejsce. z portu wracamy wraz z świetnym miejskim rowerem. no ale ruszamy dalej.
nad brzegiem jeziora
niecodzienny widok pozwala nam się zatrzymać. każdy z nas stara się utrwalić ten moment. pojawia się nieznajomy, z wielkim krwawiącym podrażnieniem na szyi w okolicach aorty. prosi o wodę do przemycia. usprawiedliwia się, że golił się w pośpiechu, że spotkanie z jakąś mężatką. a tak w ogóle to mężatki są fajne. i już zupełnie tak pomijając to wszystko, to całe miejsce jest inne niż wszystkie i sprzyja zbiegom okoliczności. salvador opowiada mu o portowej uliczce. on podniecony opowiada o kobiecie, która zawsze się pojawia kiedy o niej myśli. (bardzo dużo myślał na wiele innych tematów, część swoich myśli przelał w nasze umysły). jedziemy dalej.
Subskrybuj:
Posty (Atom)