niedziela, listopada 01, 2009

niecodzienny ciąg zdarzeń

planowanie
zaczęło się od pobudki, jak zawsze zresztą.
bohater tej opowieści obudził się w dość dziwnym nastroju bliskim euforii, wszystko spowodowane snem jaki mu się przyśnił na krótką chwilę przed pobudką. a było w nim o wyjściu, ba eskapadzie, wędrówce z rowerem i plecakiem. kłopot tej sytuacji polegał na tym, że zazębiło się razem z ogniskiem na pożegnanie wakacji. ale co to za kłopot, przecież ognisko będzie bliżej południa więc spokojnie kilkanaście kaemów się wypedałuje. no to jechane. już podczas ubierania pojawiły się pierwsze schody; co na siebie ubrać, żeby nie zmarznąć i przy okazji się nie zagotować? gacie, spodnie koszulka bluza - a może bluzka?... hmm, bluzę można zdjać zawsze jak za gorąco. a może lepiej koszulka na ramiączkach w zestawie z kolarską koszulką?? - czapka. czapkę gdzieś widziałem, a no tak poprzedniej zimy była. więc pozostaje z daszkiem, nie szkodzi grunt, że okrywa głowę. no gut, rower pod pachę i lecim.
ale przed posesją, która wyglądała na dość okazałą z budynkiem typu onefloor, dość rozległym swoją objętością zajmujący sporą część terenu bohaterzy opowieści spotykają pierwszych gości przybywających na popołudniowe ognisko. krótkie rozmowy, powitanie i wyjaśnienie sytuacji wystarcza, by móc ruszyć dalej. jednak wystarczyło również, na przybycie innych gości, i kolejnych i następnych.
sytuacja zaczyna niebezpiecznie się zapętlać. goście zaczynają w sposób niezależny od punktu widzenia bohaterów prowadzić własne niewymuszone niczym serie przywitań i krótkich rozmów. bohaterzy postanawiają się ulotnić cichcem, co też szybko robią. przez kolejne 25min, rozmawiają nad fenomenem zajścia, które się zdarzyło na posesji. zastanawiające dla nich również jest, jak to się stało, że wszyscy pojawili się w przeciągu kilku chwil, mimo iż, zaproszenia nie podawały żadnej godziny.
po kolejnych chwilach rozmowy, okazuje się, że bohaterzy idą pieszo. cała eskapada bierze w łeb! ale jest śmiesznie.

zielony skrzat
pobudka, dziwne poczucie nieodłączenia się od snu. pierwsze wyjście z jaskini odbywa się przy okazji sklepu ze śniadaniem. jest dobrze, wręcz euforycznie. będzie rower. powrót do domu. śniadanie plan, opowieści z nocy (czy aby na pewno się obudziłem), rower pod pachą, idziemy na rajd. zaraz, zaraz zapomniałem czapki, wracam - biorę - zakładam - wychodzę. dalej jest już z górki, dosłownie dwa piętra, schody, ciasna klatka. daje radę. salvador idzie za mną. jest termos, chyba mamy wszystko.
spokojnie jedziemy przez miasto. po drodze odbijamy odwiedzić zielonego skrzata. dalej poruszamy się w kierunku lasu. jesteśmy umówieni z epistofirem na rundę w okół jeziora. dzwoni do nas, wypytując o czas jaki nas dzieli. jesteśmy w odległości jakichś 20min. usatysfakcjonowany odpowiedzią mówi że czeka przy miejscu na ognisko.

ognisko
dojeżdżamy na miejsce, które wita nas nieśmiałym dziecięcym ogniskiem. augusto (syn epistofira) wraz z rówieśnikami piecze żelki. zabieramy się do podniecania ognia, które coraz śmielej kale nas ciepłem, kiedy podjeżdża auto. kierowca miły pan koło 40stki, pyta się czy może się dołączyć do ogniska, bo wymyślili sobie wspólnie, że zrobią urodziny małgosi przy ognisku. zgodziliśmy się bez żadnych oporów, właściwie wybawiło to nas z kłopotu gaszenia ognia, który już bardzo wesoło sobie tańczył. zaczęli zjawiać się goście, którzy tak jakoś w jednym czasie zewsząd docierali do tego miejsca. było to dla nas znakiem, że jest czas na kolejny etap podróży. zrobiliśmy rundę dookoła jeziora wraz z epistofirem i jego synem, po czym doszliśmy do wniosku, że pora już wracać. słonce w tym czasie dość znacząco pochyliło się nad naszymi głowami. po drodze zatrzymaliśmy się w bliżej nieokreślonym w czasie i przestrzeni miejscu na herbatkę z pokrzywy. sącząc ciepły aromatyczny napój dochodzimy do wniosku, że fajnie by było podejść bliżej natury, zjednoczyć się bardziej, czy cuś. no raczej kąpać się nie będziemy, bo zimno może za bardzo, ale przypominamy sobie, że mamy żelki od skrzata.
nawet udało rozwinąć je jakoś jednak okazuje się, że na zimno to nie są najlepsze, a nie mamy zapałek, żeby podgrzać.

portowa uliczka
jezioro, zupełnie inne, ludzie przy gastronomi popijają weekendowe grzane piwko, herbatę ogólnie uprawiają konsumpcję cywilizacji. salvador organizuje grudki żaru i udaje nam się upiec żelka, ławka jest nawet interesująca i kieruje salvadora a mnie wraz z nim do starej portowej dzielnicy z jakąś straszną być może tawerną. salvador jest niepewny rzeczywistości jaka go zastała, ma silne przeczucie, że coś się stanie. chowa się do klatki. nagle stoi na chodniku, gdy podchodzi do niego jakiś osobnik i wbija mu coś ostrego w aortę na szyi. pada na ziemię. krew tryska fontanną z rany. łapie się za szyję próbując zatamować wyciek. para staruszków patrzy na niego z politowaniem i obojętnie mijają jego leżące ciało. salvador próbuje jeszcze zwrócić na siebie uwagę, puszczając szyję, ale poza szybszym upływem krwi nic innego się nie dzieje. ostatnią chwila jaką zapamiętuje to głęboki wdech i wydech przenoszący go w inne miejsce. z portu wracamy wraz z świetnym miejskim rowerem. no ale ruszamy dalej.

nad brzegiem jeziora
niecodzienny widok pozwala nam się zatrzymać. każdy z nas stara się utrwalić ten moment. pojawia się nieznajomy, z wielkim krwawiącym podrażnieniem na szyi w okolicach aorty. prosi o wodę do przemycia. usprawiedliwia się, że golił się w pośpiechu, że spotkanie z jakąś mężatką. a tak w ogóle to mężatki są fajne. i już zupełnie tak pomijając to wszystko, to całe miejsce jest inne niż wszystkie i sprzyja zbiegom okoliczności. salvador opowiada mu o portowej uliczce. on podniecony opowiada o kobiecie, która zawsze się pojawia kiedy o niej myśli. (bardzo dużo myślał na wiele innych tematów, część swoich myśli przelał w nasze umysły). jedziemy dalej.


1 komentarz:

ananke pisze...

o żesz kuwa...
sen to czy jawa? pieczone żelki i krew toma? ciekawe, co mi się dziś przyśni po szóstej dolewce żurku... póki co nie mogę się ruszać... buźka :)