poniedziałek, maja 31, 2010

weekendowo



w sobotę zbliżyłem się do żagli.
po trosze z konieczności, po trosze z sympatii, a już na pewno z tęsknoty.
nie ma co zmarzłem tej zimy i wiosny też marznę, poza tym nie ma piękniejszego widoku niż żagle na wodzie. no i jeszcze ten zapach pyłu wodnego z rozbijanych na wietrze fal o dziób jachtu. tęczowy pył we włosach, uszach, nosie i na karku, ech... jak ja to lubię. 


pofociłem trochę, popływałem również no i ...
... no i cóż, chcę jeszcze!




u mnie na galerii jest jeszcze kilka fot z inauguracji otwarcia sezonu żeglarskiego, więc zapraszam do odwiedzania klikając z prawej strony pod torami, w sznurek kadrem widziane.


tak poza tym dziś jest dzień bociana i powiem wam, że nie próżnują boćki. widziałem ich sporo na łąkach, które dziś mijałem pracując.

niedziela, maja 30, 2010

brak słów



hm...
nie kumam?
siadam aby coś napisać, gdy nagle brakuje słów. i co teraz?
wkurza mnie to, tym bardziej mnie wkurza, że nie potrafię jasno określić przyczyn takiego stanu.
za oknem festyn pierwszoczerwcowy, w oknie jaś zwany fasolą próbuje poznać trudną sztukę malarstwa, a na oknie sadzi się awokado z pestki. no właśnie. ma ktoś doświadczenie z awokado? docenię wszelkie rady.
fajnie, bo cytryn wzrasta z nasion. czekałem na to od kilku tygodni.
no i już!

czwartek, maja 27, 2010

w czasie deszczu też jest fajnie

i znowu pada! 
nawet jest mi to na rękę, bo - tutaj może wielu oponować - lubię deszcz. 
czasami jednak go nie lubię, żeby nie było. ale o tej porze roku deszcz nawet kocham. przyzwyczajam się powoli do jego ciągłej obecności, bo coś mi się wydaje, że tego lata nam nie odpuści. więc wygląda to mniej więcej tak:
rano się budzę, czasami nawet przed świtem, odprawiam codzienny rytuał przeciągania (jestem w tym coraz lepszy) i rozpoczynam medytacje, z których wyrywa mnie budzik sąsiada zza ściany nastawiony na 6:57 wg. mojego zegarka.
po rzuceniu okiem za okno, zaczynam siebie przekonywać, że dziś będzie pięknie. 
po dwóch godzinach i kilkudziesięciu stronach wszelakich czytadeł, zazwyczaj prostuje swoje przekonanie, że jednak tak fajnie to nie ma z pogodą. w tej właśnie chwili podejmuję ważną decyzję o podjęciu jakiegokolwiek procesu twórczego. 
gdzieś w okolicy południa, dość mam tworzenia czegokolwiek i użalania się na deszcz, że pada, że się waha, że cokolwiek, że może jednak przejdzie bokiem dochodzę do wniosku i zbieram się pojeździć rowerkiem.
jak do tej pory się sprawdza. opracowałem świetną technikę nieprzemakania na deszczu, lub - i tu jest zdecydowanie łatwiej - jego braku. mianowicie poruszam się po wszelakich terenach polno-leśno-rolnych w promieniu 15min. od domu. chodzi o to, aby móc znaleźć się w domu w ciągu 15min. od pierwszych objawów deszczu. owszem, człowiek zmoknie, lecz nie przemoknie a to jest może niewielka różnica (raptem cztery litery prze-), ale różnicą jest zasadniczą, jeżeli zależy komukolwiek na zachowaniu optymalnej formy i zdrowia.
jako, że opady mają zdecydowanie charakter przejściowy, można ww. technikę wzbogacić o tzw. punkty osłonowe, np schrony przeciwdeszczowe. i tutaj drobna uwaga, ja osobiście unikam pojedynczych drzew, lub niewielkiej grupki drzew z racji gwałtowności zjawiska. zazwyczaj przelotnym opadom towarzyszą rozszalałe burze (moje ulubione), a chyba każdy wie co pioruny lubią najbardziej.
na zakończenie dodam, że zmokłem wielokrotnie, przemokłem raz, a i to dlatego, że napotkana kałuża okazała się być dziurą, w której o mały włos utopiłbym rower.

wtorek, maja 18, 2010

wg kolorów pomarańczy




'nie dzwoń do mnie' - po raz kolejny słyszę te słowa, kiedy chwytam za telefon. 
bez sensu. 

sam nie wiem. wierzę w prostotę. 
ufam, że każdy z nas wyraża swoją wolę słowami w zgodzie z samym sobą.
pewnie, że mam kilku znajomych, którzy rzucają na lewo i prawo nie myśląc o niczym, ani tym bardziej, że właśnie kogoś swoim gadaniem ranią. na szczęście rzadko ich spotykam. a jak już ich spotkam to i tak nie ma o czym gadać, więc jest bezpiecznie. 

siedzę w kącie bezsensownie łypiąc na telefon. toczę pojedynki z echem ochoczo hulających słów w zakamarkach myśli. rozważania co dalej będzie nie przynosiły wytchnienia, bo przecież nie ma 'dalej' poza nieustającym 'teraz', dlatego dałem już sobie z nimi spokój.

posiedzę w kącie jeszcze troszkę. 
pozwolę sobie obrosnąć kurzem, oparami egzystencji. 
zaczekam na burzę i słońce zaraz po niej. 
najpierw jednak doleje sobie pomarańczowego drinka.

poniedziałek, maja 17, 2010

trochę inaczej o entropii



tak to już bywa, wszechświat się kurczy to dlaczego z nami miałoby być inaczej?
czas przemija w wymyślony przez nas sposób i mimo iż sami to sobie zrobiliśmy, to nie potrafimy wykombinować niczego co ochroniłoby nas przed jego upływem.
tacy to jesteśmy zdolni, wręcz doskonali, doskonali tylko na wymyśloną chwilę.


kolejny dzień chłonę deszcz. jest zimno. to dobrze, lepiej niż parno - wtedy się rozpuszczam.
w deszczu odnajduję dużo wspomnień, w deszczu odnajduję spokój, odnajduję siebie. kolejny dzień marznę w deszczu próbując się odnaleźć...


zagram partyjkę szachów, zabiję trochę czasu - kto wie, może dzięki temu wygram go trochę dla siebie? 
to taka mała, wielka bitwa wg. dość jasno określonych reguł. 
jednak jakkolwiek humanitarnie by się to nie odbywało, na koniec zawsze pozostają zgliszcza i popiół.

wtorek, maja 11, 2010

dzień po dniu

nosi mnie!
nie bardzo wiem, co z tym fantem zrobić?
usiadłbym najchętniej na trawie, albo lepiej - położyłbym się w trawie i patrzyłbym pionowo w górę. tak, to jest zdecydowanie to czego potrzebuję.
jednak trawa mokra, a nad głową bure niebo.
hm... dziś ta sztuka się nie uda.


burza...
wciąż mnie podpuszcza swoją bezpośrednią bliskością. niestety w tym roku perun lub perkun (pewności nie mam) chyba wybrał się na urlop i zastępuje go lubiący zabawy bożek. już mam dość tej zabawy w chowanego. czy po raz kolejny mam wziąć sprawy w swoje ręce? tutaj wyjaśnienie mojej roli


no i...
za 40 dni wybory i to chyba niecałe a ja wciąż nie wiem komu wierzyć.
jak tak dalej pójdzie na karcie do głosowania dopiszę jakieś nazwisko i to właśnie przy nim postawie krzyżyk.






i jeszcze foto
tak jakoś nie potrafiłem się oprzeć...




ah...
już wiem!
idę poprzestawiać kilka kamieni. może znajdę kilka skarbów do swojej naskalnej kolekcji??

poniedziałek, maja 10, 2010

kolejny scenariusz na koszmarny sen



środek nocy. po ciężkiej fazie ciągłego wiercenia się w łóżku, wreszcie odnajdujesz tą wymarzoną pozycję. jedyne co ci pozostało, to oczekiwanie na zbawienny sen, który zresztą przychodzi tak nieoczekiwanie, jak nieoczekiwanie mogą pojawiać się tylko sny.


 jesteś w pięknym salonie umeblowanym stylowymi meblami z XIX wieku. z każdego miejsca salonu, w rytmie wesoło buzującego się  płomienia w kominku, przemawiają do ciebie głosy bogatej historii, która przez ostatni wiek tutaj się musiała toczyć. świece, szampan, owoce na stole sprawiają, że powietrze przyjemnie wibruje, a do tego wszystkiego-przyjemnie zniewalające ciepło – uczucie, o jakim zawsze marzyłeś.


 odchodzisz od stołu, aby położyć się na dywanie, który przyjemnie pieści twoje nagie stopy. nie wiedzieć czemu, w otwartych drzwiach salonu – tych od strony stylowej łazienki – wychodzi ona, dziewczyna z obrazka. pierwsza, do której zapałałeś żądzą posiadania już w dzieciństwie. ta, która kształtowała później twój charakter, twoje libido. wyimaginowany wzór, do którego przez całe życie dążyłeś w kontaktach (zresztą nieudanych) z kobietami.


 stoi tam w drzwiach popijając szampana i pożądliwie patrzy na ciebie. zdecydowanym, jednak niezbyt wulgarnym gestem zapraszasz ją do siebie. niczym anioł unoszący się nad ziemią, zbliża się do ciebie swoim delikatnym krokiem. odstawia szampana, i prosi cię do tańca. jej zwiewna koszula nocna, nie jest wstanie ukryć całego piękna w nią spowitego, więc nie potrafisz powstrzymać erekcji, którą ona na pewno zauważyła. tanecznym krokiem, w rytmie walca prowadzi cię ku drzwiom sypialni. otwiera je, a tam wielkie łoże z baldachimem odziane w jedwabną pościel koloru rodzącej się gwiazdy. na wprost łoża kominek tryskający ciepłą energią, rzucający cichy pomruk światła na całą sypialnię. gestem dłoni zaprasza cię od środka. onieśmielony swoim szczęściem wchodzisz, aż tu nagle…
 


ze wszystkich stron rozbłyskają się nerwowe światła jarzeniówek, niepewnych swojego zadania. szum wielkich klimatyzatorów sprawia, że czujesz się przytłoczony, wypompowany z wszelkiej nadziei jutra. rozglądasz się i zauważasz, że jesteś w wielkim hipermarkecie w trakcie któregoś ze świątecznych weekendów.  
 nagle podchodzi do ciebie piękna hostessa ubrana w wielką pieluchę proponując ci niesamowicie niską cenę na zakup jednego z jej produktów. nie wiedzieć, czemu bierzesz roczny zestaw dla dziecka do trzech i pół kilograma. próbujesz umówić się z jakże piękną, aczkolwiek z racji pieluchy śmiesznie wyglądająca hostessą, gdy z innej strony podchodzi kolejna, o jeszcze piękniejszych rysach twarzy. tym razem ubrana w coś, co przypominać miało szminkę do ust. po krótkiej chwili była następna i jeszcze jedna, i kolejna, aż w końcu zacząłeś odczuwać klaustrofobie – uczucie, którego nigdy nie poznałeś, zaatakowało cię z niebywałą precyzją i siła. porzucając swój kosz pełen pieluch, szminek, rajstop, i bóg wie, czego jeszcze, zacząłeś czym prędzej uciekać do wyjścia. oszalały ze strachu musisz, co chwila zmieniać kierunek ucieczki, ponieważ zdziczałe z zaangażowania panie od promocji torują ci drogę, proponując co chwila nowe zakupy w jakże okazyjnych cenach w to świąteczne popołudnie.

wreszcie tak oczekiwanie, a zarazem jakże niespodziewanie znajdujesz się na parkingu. idziesz do swojego samochodu nie zwracając na razie uwagi na blask bijący z otoczenia. przecież dobrze pamiętasz, gdzie zaparkowałeś swoje srebrne taco, chociaż wcale nie kojarzysz abyś dzisiaj w ogóle do niego wsiadał. w końcu dochodzisz do swojego sektora. sektor b -twój ulubiony. od samego początku istnienia tej galerii handlowej, zawsze tam parkujesz swoje autko. miejsce tak naprawdę, w żaden sposób nie wyróżnia  się od pozostałych na tym parkingu, ale ty wiesz, że ono jest twoje. podczas wielu lat robienia tutaj zakupów, tylko raz twoje miejsce byłe zajęte. rozczarowany wróciłeś do domu, rozważając nawet napisanie petycji do kierownika galerii z zażaleniem, ale jakoś wypadło ci to z głowy.


 więc jesteś w swoim ulubionym sektorze i nagle po raz kolejny zaczynasz powątpiewać. stajesz, niepewnie się rozglądając, a dookoła ciebie jak parking długi i szeroki wszędzie stoją zaparkowane srebrne taco. powoli jednak wytrwale idziesz w kierunku twojego miejsca parkingowego. zadziwiające?! - pomyślałeś, jaki wielki zbieg okoliczności. do tej pory myślałeś, że jesteś jedynym posiadaczem srebrnego taco w tej trzymilionowej metropolii, a tu taka niespodzianka?


 po krótkiej chwili kontemplacji odzyskałeś równowagę i ruszyłeś dalej nieco żwawszym krokiem, ponieważ w tej chwili zobaczyłeś wypływające nagle ze wszystkich wyjść setki hostess, które biegły w twoim kierunku. z szybko bijącym sercem dobiegłeś do swojego - wydawać by się mogło – samochodu, jednak nie zareagował on na pilota swoim standardowym „piok-piok”. mało tego, kluczykiem też nieudało ci się otworzyć jego drzwi. zdezorientowany zacząłeś uciekać pośród tysięcy srebrnych taco, chaotycznie wciskając guzik od pilota. pośród wrzasków awanturujących się hostess wydawało ci się jakbyś usłyszał swoje autko, w przyległym do twojego sektorze. udałeś się w tamtym kierunku nie dbając już o nic. chciałeś już tylko znaleźć się w swoim małym przytulnym srebrnym taco, jakby właśnie tylko tego ci brakowało do wyjścia z tej dziwnej sytuacji. kiedy już zbliżyłeś się do źródła dźwięku o tonie przypominającym wyposażone w standardowy alarm taco, okazało się, że to było dziecko z zabawką modulującą takiż sam dźwięk „piok-piok”. oszalały z przerażenia udałeś się w innym kierunku, z którego dobiegł cię twój wybawiający dźwięk, jednak okazało się, że na parkingu pośród srebrnych taco, jest więcej dzieci z zabawkami.  


 zamroczony srebrnym blaskiem bez nadziei na ratunek położyłeś się na jednym z niewielu trawników pośród całego parkingu, oczekując na sąd ostateczny, wymierzony z rąk pięknych hostess przypominających pampersy, szminki, rajstopy, obrzydliwie wielkie tipsy i jeszcze wiele innych zupełnie nie potrzebnych produktów kawalerowi takiemu jak ty. 


- bez sensu? – pomyślałeś, jak mało trawników znajduje się na parkingach wielkich centrów handlowych.
 już zacząłeś układać w głowie list z zażaleniem do dyrektora twojej galerii, kiedy dopadła cię pierwsza z hostess tym razem ubrana w wielki but na szpilce, a potem następna przypominająca krem na zmarszczki i jeszcze jedna. już miałeś eksplodować ze strachu i złości, kiedy nagle tuż obok krawężnika, na którym spoczywała twoja głowa usłyszałeś swoje zbawienne „piok-piok”. dopiero teraz zauważyłeś jak zbielał twój kciuk od kurczowego wciskania guziczka na pilocie. odwróciłeś głowę, i ujrzałeś bez wątpienia twoje srebrne taco. resztkami sił przetoczyłeś się z krawężnika i …


wreszcie koniec! – wzdychnąłeś – dziwne, jak pięknie wygląda szósta godzina o poranku z perspektywy podłogi i pracy, która cię dziś czeka po tak realnym koszmarze! spocony jednak zadowolony podnosisz się z dywanu siadasz na łóżku, kiedy nagle dobiega cię „piok-piok”. odruchowo w myślach skanujesz mieszkanie szukając kluczyków, ale nie, przecież to dźwięk budzika ze stolika nocnego.  


szósta dziesięć czas wstawać i szykować się do pracy.