środa, kwietnia 28, 2010

as-sala alejkum



od kilku dni namiętnie wsłuchuję się w nowy album lao che i uważam, że są odjechani jeszcze bardziej niż zwykle. poza tym miele dagadane, hey, anię dąbrowską z movie, czesława, muchy, pustki i się nie mogę nadziwić jakich mamy w kraju fajnych artystów. odnalazłem w eterze netu trzy notowania różnych list przebojów i namiętnie zamieniam krzyżyki na głosy na poszczególne pozycje. a co.


 mało tego, od kilku dni już mniej namiętnie staram się godzinkę przespacerować. normalnie godzinka ta mijała na rowerze, jednak z powodów dla mnie nie zrozumiałych rower odmówił posłuszeństwa i cierpię przeokropnie z tego powodu. wciąż próbuję zorganizować dla się ramę jednak z powodu braku funduszy nie mogę sobie jej od tak zakupić. kilka dni temu awarii uległa również prowadnica łańcucha zwana potocznie 'przerzutka'. no cóż, starość nie radość, młodość naiwność. 
dziś zlazłem cztery sklepy z częściami dla rowerów - tej śrubki nie mieli. oczywiście mogą cały komplet mi sprzedać. mają do wyboru, do koloru. bywa. jednak jest szansa - zostały jeszcze dwa sklepy w mieście i dwa, może trzy serwisy. 


week zapowiada się dla mnie całkiem ciekawie. odbędzie się w tym czasie wieczór kawalerski - potrójny!
no cóż przeżyje jeden, to przeżyje całą resztę. swoją drogą zastanawiam się jak to się skończy. zbitka trzydziestu pięciu chłopa, każdy ubrany w swoją galabije z arafatkami na głowie i to wszystko wciśnięte w jakiś ośrodek szkoleniowo-wypoczynkowy nad jeziorem. hm...
 hasło przewodnie to: "I Ogólnopolski Zjazd Nafciarzy (czytać Szejków)". w planach wieczoru jest przeprowadzenie za pomocą różdżek z cedru mongolskiego rekonesansu terenowo - geologicznego w celu namierzenia nowych pokładów ropy naftowej, do tego horyzontalnie - wertykalna próba terenowa nowego sprzętu wiertniczego , no i oczywiście będzie to co szejkowie lubią najbardziej, czyli pokaz nowych haftów dywanowych, jednak myślę, że pokaz ten odbędzie się dopiero w okolicach świtu.



as-sala alejkum!



wtorek, kwietnia 20, 2010

muzycznie...

... i bez komentarza...





... oczarowali mnie, dlatego polecam.
niesamowite brzmienie całego albumu 'maleńka'. 
w końcu słychać czysty i klarowny dźwięk w tym marketowym, muzycznym szumie.

poniedziałek, kwietnia 19, 2010

klepsydra tv, las i stacje benzynowe



wczorajsze wydarzenia mnie przybiły - nie mogłem już znieść tego uniesienia spowodowanego pogrzebem pierwszej pary i tego wszystkiego, co było z tym związane - dlatego postanowiłem popedałować kilka kilometrów, z dala od wszelkich ośrodków przekazu wizji i fonii.
wybrałem się do lasu.

lubię las, za to, że można go podziwiać od wielu lat, a i tak z nowym rokiem zaskoczy nas czymś nowym. wczoraj wybrałem się w tereny, które odwiedzałem 10 lat temu. 10 lat wystarczy, aby wszystko wywróciło się do góry nogami. nie poznałem żadnego z miejsc, w którym bywałem wcześniej. mało tego, 10 lat wystarcza by się po raz kolejny zgubić w leśnych odstępach. dla mnie w lesie najwspanialsze są mało uczęszczane ścieżki, które biegną jak dawniej głęboko w las, po to tylko żeby - dawniej było inaczej - gdzieś w samym jego środku nagle się urwać, na skraju jakiegoś leśnego zbocza. należę do tych, którzy nie lubią się cofać, zresztą zawrócić rower w gęstym poszyciu leśnym graniczy z cudem, dlatego usilnie parłem na przód. zazwyczaj okazywało się, że po kilku, kilkudziesięciu metrach ścieżka pojawiała się znowu, ale czasami ginęła bezpowrotnie. w takiej sytuacji zawsze dobrze jest chwilę odpocząć.




oczywiście miałem ze sobą aparat, jak zawsze podczas wędrówek, jednak to co oglądałem zaskoczyło mnie tak bardzo, że o nim zapomniałem. udało mi się zrobić tylko kilka zdjęć a i one zazwyczaj zostały wykonane właśnie na końcach ślepych leśnych traktów. natrafiłem na kwiatki, które o czymś mi przypominają, jednak nie pamiętam o czym ani nawet ich nazwy.






koniec końców zrobiłem 30 km. po drodze napotkałem wiele osób, które zapominały się w sobie podczas leśnych wędrówek, rowerzystów goniących za formą sprzed zimy oraz wielopokoleniowe rodzinne przejażdżki. cieszy mnie  fakt iż rower staje się coraz bardziej popularny, z drugiej strony zmartwiony jestem faktem, że sprzęt, który z takim mozołem poskładałem parę lat temu do kupy, przejechał już trochę ponad 10000 km, no i mówiąc kolokwialnie sypie. koniecznie muszę zorganizować sobie ramę. 


bym zapomniał. wracając do domu zajechałem jeszcze na stację benzynową. najnormalniej potrzebowałem sobie pierdnąć w oponki i przy okazji kupiłem wiaderko lodów do domu. okazuje się, że w sytuacjach uniesień narodowych, wielkich świąt, itp. stacje pełnią rolę wielkich marketów, na których z każdym dniem można kupić coraz więcej produktów i usług. swoją drogą zastanawiam się nad faktem, kiedy będzie można przy okazji tankowania skorzystać z usług fryzjera, kosmetyczki, czy chociażby solarium. no panowie prezesi wielkich stacji benzynowych coraz więcej kobiet odwiedza wasze salony, pomyślcie o tym, a jeżeli zechcecie wprowadzić ww. usługi pamiętajcie, że to właśnie ja pomyślałem o tym  pierwszy.
ale nie martwcie się, wierzę, że się dogadamy.

środa, kwietnia 14, 2010

seks i burza



małgoś dziś stwierdziła, że jestem seksoholikiem.
a to wszystko dlatego, iż wysłałem jej zdjęcia z pewnej sesji, którą odbyłem w zaciszu własnego domu. efekty mojej pracy możecie zobaczyć tutaj , a konkretnie chodzi o te pierwsze 11 zdjęć, które wyglądają podobnie do tego z boku.

tak się temu przyglądam i sam już nie wiem. może jednak siedzi we mnie jakie licho? ciekaw jestem jak wy na to spojrzycie?

za oknem pada. to dobrze. lubię jak pada.
niezależnie od tego czy siedzę w ciepłym osłoniętym od deszczu pomieszczeniu, czy jestem akurat jego strugami moczony. podoba mi się deszcz. od zawsze uważałem, że działa oczyszczająco na ciało i duszę. uwielbiam przy tym oddawać się przeróżnym oczyszczającym rytuałom wymyślonym na potrzebę chwili - oczywiście w czasie opadów deszczu.

od kilku dni, może nawet tygodni czekam jednak, nie na deszcz a na towarzyszącą mu burzę. wypatruje charakterystycznych chmur, które mogą w sobie kryć tą świetlną gwałtowność. do tej pory udało mi się kilka z nich upolować. niestety warunki atmosferyczne miały inne zdanie niż moje i zawsze gdzieś te chmury pogoniło. no cóż wciąż czekam za burzą.
a czekam na nią tylko dla tego, bo burza jest dla mnie pierwszą oznaką wiosny. jestem przekonany, że i przyroda czeka na ten znak, aby móc już bez obaw oddać się kwitnieniu.
i już.


sobota, kwietnia 10, 2010

no właśnie, dlaczego?

no i co?
minęło raptem kilkanaście godzin od tragedii, jaka po raz koleiny dotyka nasz naród.
nadal nie potrafię zrozumieć dlaczego?

czy nasuwają się jakieś refleksje?
nie wiem sam co mam o tym wszystkim myśleć, faktem jest, że czuję się jak sierota. rozmawiałem długo z rodzicami - co nie zdarza się zbyt często - ale nawet oni jacyś tacy przygaszeni.
mogę tylko przypuszczać, że dla nich razem z tym samolotem przepadło 'lepsze jutro'.
ale wciąż nie mam odpowiedzi: co to znaczy?

czuję się dziwnie.
i odcinam się teraz zupełnie od polityki, bo jaka to była polityka każdy wie - pozostawiam to waszej ocenie.

ale to też są rodziny.
wiele z tych osób pozostawiło, żony, dzieci a być może nawet wnuki (pomijając inne zażyłości rodzinne).

a ja mam moją małgosię.
dziewczę nad wyraz urokliwe, wspaniałe i ponad wszystko doskonałe.
często pukam się w głowę jakim to ja jestem zatwardziałym facetem i swoim zachowaniem burzę jej wiarę we mnie.

małgoś dlaczego to jest takie skomplikowane?

pan los i katastrofa w smoleńsku


wczoraj słuchałem tego utworu z myślą o historii, którą opowiada, a z którą jestem bardzo emocjonalnie związany, bo to też byli moi znajomi.

dzisiaj jest inaczej.
zostaliśmy 'politycznymi sierotami'.
będę szczery, wielu z tych osób, które zginęły w samolocie prezydenckim nie lubiłem. mało tego czasem potrafili mnie porządnie wkurwić.
teraz nie ma to już żadnego znaczenia

to co się stało jest niewytłumaczalne. nie potrafię tego opisać.

chciałbym właśnie ten utwór zadedykować 'naszym przyjaciołom z tupolewa'.

jest mi smutno.

piątek, kwietnia 09, 2010

bajka na dobry dzień


dzisiaj dalszy ciąg uwielbianych przeze mnie bajek dla dorosłych. oczywiście pozostawiam wam miejsce abyście mogli wyciągnąć wnioski. miłej lektury.

zbigniew królikowski
'bajki chińskie dla dorosłych'
opowiadanie pt: 'lew i asertywny zając'.

pewnego dnia król zwierząt, lew, stwierdził, że jest już za stary, aby polować i uganiać się po lesie za zwierzyną. wydał wobec tego dekret, w którym ogłosił, że od poniedziałku kolejno każdego dnia do zjedzenia zgłoszą się: sarna, jeleń, dzik itd. do końca miesiąca. dekret został rozwieszony przez borsuki na drzewach w najważniejszych punktach w lesie, a wśród zwierząt zapanowała panika. biegały zdezorientowane, radząc się jedno drugiego, co robić . w końcu postanowiły interweniować. pierwsza do lwa udała się sarna.
— widziałam się na liście do zjedzenia — zaczęła nieśmiało, a lew spojrzał na listę.
— tak — odparł — na poniedziałek, a o co ci chodzi?
— no ale... jak to tak... do zjedzenia? — dukała przestraszona.
a dzieci?
— dzieci? — lew szukał na liście. — są przewidziane na środę.
— no ale... jak to? — nie mogła wydusić słowa.
— słuchaj, sarno — zaczął pryncypialnie lew — jak zaczaję się na ciebie, to co, masz jakieś szanse? nie masz. a nauganiam się po tym lesie jak głupi. ty się naganiasz, spocisz się, mięso jest potem twarde, szkodzi mi, mam zgagę. to nie ma sensu. widzisz sama. no, głowa do góry. do poniedziałku, sarno, cześć!
sarenka spuściła głowę i odeszła.

wpadł dzik.
— ty, lew — zaczął zadziornie od samego wejścia — co ty się wygłupiasz z tą listą?
— a o co tobie znowu chodzi?
— ja, twój kumpel do zjedzenia?
— tak, niech sprawdzę — lew pochylił się nad listą — na sobotę.
— no, co ty? razem chodziliśmy na imprezy, biegaliśmy za dziewczynami...
lew mu przerwał:
— słuchaj, dziku, ja już jestem w tym wieku, że może jeszcze pamiętam, jak biegałem za dziewczynami, ale już na pewno nie pamiętam, w jakim celu. rozumiesz! to nie jest argument. no, to do soboty!
i dzik poszedł.

sytuacja powtarzała się. przychodziły różne zwierzęta, przypominały swoje zasługi, powoływały się na koneksje i koligacje, prosiły, straszyły, próbowały przekupić.

w końcu przyszedł zając.
— cześć, lwie! — zaczął zwyczajnie.
— cześć!
— w lesie mówią, że umieściłeś mnie na swojej liście do zjedzenia.
lew spojrzał na listę:
— tak, na niedzielę.
— słuchaj, możesz mnie skreślić?
— ależ oczywiście, nie ma sprawy — powiedział lew i dokonał stosownej korekty.

środa, kwietnia 07, 2010

fever


nie wiem jak wy, ale ja osobiście uwielbiam dźwięki płynące z gramofonu. jak fajnie, że ktoś kiedyś wpadł na pomysł i wyprodukował pierwszy czarny krążek. o ile by były inne czasy bez tego wynalazku, można się tylko domyślać. czytałem niedawno, że w stanach (więc w kraju gdzie to się wszystko zaczęło) była nawet specjalna wersja gramofonu samochodowego, gdzie można było słuchać ulubionych nagrań nawet w podróży. no cóż, biorąc pod uwagę rewelacyjną jakość dróg w stanach z lat 60-tych, nadal mam pewną wątpliwość, co do jakości odtwarzania. ale co kraj to obyczaj.

no dobrze przejdę do rzeczy. kilka lat temu natrafiłem na płytę (cd niestety, ale zawsze to płyta) michael buble - fever. dzisiaj przejrzałem schowek samochodu, czekając pod światłami na zielone i właśnie wygrzebałem fever. samochód jest inny, ale wrażenie pozostało.
zacząłem szukać po powrocie do domu, bo chciałem dotrzeć do źródła i okazało się, że nie jeden artysta odcinał kupony od tego brzmienia. bo i presley, peggy lee, wspomniany wyżej buble i cały sztab artystów młodego pokolenia pop.
no i zdębiałem. przejrzałem w wolnej chwili sieć i okazuje się, że wciąż nie wiem - kto był pierwszy. ale nie ważne. bo znalazłem wykonanie little willie john'a z 1956 roku i zaspokoiło to moją potrzebę zgłębiania tematu.
tak więc nagranie to dedykuję mojemu szczęściu - małgosi.

little willie john - fever

poniedziałek, kwietnia 05, 2010

odrobinę o przetrwaniu

dziś miałem szarpaną noc.
w którejś jej części wylądowałem ze swoimi kursantami na przystani żeglarskiej i przeprowadzałem zajęcia. ekipa młoda i ambitna więc bardzo szybko łapią podstawy. no ale jak to zwykle bywa z praktyką już gorzej, dlatego spotykamy się tak wcześnie.

padło z moich ust kilka instrukcji i poleceń i zostawiłem pięcioosobową ekipę z jachtem i zadaniem otaklowania. mówiąc prościej mieli przygotować żaglówkę do wypłynięcia. że najlepiej to zadanie sprawdzić już po wykonaniu poszedłem do mariny zamienić słówko z bosmanem, no i w ogóle pokręcić się trochę po przystani.

po kilku minutach dosiadłem się przed bosmanatem na dużej ławie do kilku innych żeglarzy. nawet nie zdążyliśmy rozpocząć rozmowy gdy nagle z trzcin po lewej stronie przystani wyłoniła się postać ubrana w charakterystyczną czerwonoczarną kurtkę. to był bear grylls.

no nieźle pomyślałem gdy się do nas przysiadł. momentalnie przeskoczyłem na swój łamany angielski i zacząłem wypytywać o to co tu w ogóle robi.
powiedział, że po tym jak skończyli nagrywać materiał w gdyni, postanowił, że rozejrzy się po kraju - pomyślał, że jest kilka fajnych miejsc na obozy skautów. oczywiście zacząłem wypytywać o gdynię, dlaczego postanowił wejść w miasto, jak długo trwa nagranie odcinka, i żeby opowiedział o najciekawszych chwilach jakie przeżył nie tylko podczas kręcenia 'sztuki przetrwania'.

no i zaczęło się opowiadanie.
muszę się przyznać, że zapomniałem o swojej załodze i zajęciach jakie mam z nimi przeprowadzić. przyszli po kilkunastu minutach meldując wykonanie zadania, ale zaraz jak się zorientowali z kim rozmawiam od razu olali resztę. a bear opowiadał, o trudnościach, papierologi, pozwoleniach - przedstawiał kulisy programu.
w którymś momencie wróciliśmy do gdyni, ponieważ stwierdził, że to był jeden z najtrudniejszych odcinków. pochwalił się, że zawsze przygotowuje się merytorycznie do odcinka (wiadomo od tego zależy czy przeżyje) i solidnie się wystraszył już na etapie czytania. nie wiedział co go spotka na miejscu, po przeczytaniu historii za czasów ustroju totalitarnego.
mówił jeszcze, że za czasów komandosów mieli z oddziałem szkolenia na opuszczonych terenach fabryk, osiedli a nawet miast na całym świecie, jednak i tak zaskoczyło to co zastał w stoczni. zaczęliśmy się śmiać kiedy mu przypomniałem, że to miejsce jest opuszczone zaledwie od kilku lat.
z załogą postanowiliśmy zaprosić bear'a na rejs z czego bardzo się ucieszył. a że zrobiło się iście wiosennie z porywistym wiatrem, którego siła nie schodziła poniżej regularnej czwórki, było wesoło. oczywiście na początku nauczyliśmy gościa kilku podstawowych komend w naszym języku z czego też bardzo się ucieszył.

ogólnie było bardzo wesoło. bear okazał się bardzo sympatycznym facetem, ciągle wszystkiego ciekawym. przypominał mi kilkuletniego chłopca, który musi dotknąć wszystkiego co go zaciekawiło.

to był fajny lucid dream.

sobota, kwietnia 03, 2010

opowieść wielkanocna


jest i sobota.
od bladego świtu za oknami widać paradę pięknie udekorowanych jaj, kawałków wędliny, pieczywa i jakichś ciast. oczywiście nad całym tym składem czuwa któraś z odmian baranka wyglądających gdzieś z pomiędzy kilku zielonych gałązek bukszpanu.

swoją drogą zastanawiam się na ile w tej paradzie jest świąt i tradycji a na ile przykrego obowiązku.

pamiętam, jak za dzieciaka zostałem wysłany z misją do kościoła w celu święcenia pożywienia. i pamiętam jak rodzice mnie napominali, żebym nie wracał do domu do puki ksiądz porządnie święconki nie skropi. no i poszedłem, a że od dzieciaka nieśmiały byłem, to jakoś tak trudno mi było przedostać się na czoło pod ołtarz z skrzętnie przygotowanymi pisankami.
za pierwszym razem się nie udało, a że wydawało mi się iż cała akcja trwa krótko (teraz wiem, że niecałe 20min, wtedy czas nie miał dla mnie znaczenia), to postanowiłem, że zostanę na jeszcze jedną turę... i kolejną... i następną. po jakimś czasie nawet kapłan mnie rozpoznał. z rozmowy jaką ze mną przeprowadził wynikało, iż jest ze mnie bardzo dumny, że noszę święconki dla starszych ludzi - oczywiście nie sprostowałem, że od kilku godzin próbuję wyświęcić swoją, tak jak to mi starszyzna przykazała.
tym razem operacja była banalnie prosta, ksiądz postawił mnie przed ołtarzem jako przykład dla innych wiernych, coś tam nawet mówił o dobrym sercu i uczynności, a moją święconkę zlał tak sowicie, że babka - co ją mama z takim mozołem piekła - cała się zwilgotniała.
kiedy wróciłem dumny do domu z poczuciem dobrze wypełnionego zadania rodzicie bardzo szybko sprowadzili mnie na ziemię, dając mi do zrozumienia, że ww. historia jest na tyle nieprawdopodobna, iż zasłużyłem sobie na karę.

już mniejsza o to co sobie wyobrażali, kiedy synuś nie wracał przez kilka godzin do domu ze święconką, a że nie było telefonów komórkowych, i że ja należałem do grupy 'podróżujących w czasie', wniosek dla nich był oczywisty - zawalił sprawę.

no cóż dzisiaj tak dla odmiany jajka już wyświęcone. starym zwyczajem poobserwowałem młodzież, szukając wśród nich swojego odbicia i tamtego zagubienia.
nie musiałem długo czekać.


a tak przy okazji
życzę wam spełnienia marzeń i marzę o spełnieniu życzeń!
spokojnych świąt.

piątek, kwietnia 02, 2010

ale jajca

moje kochanie włóczy się z bratem i jego przyboczniasami gdzieś poza granicami kraju a mnie zleciło wykonanie kartki na wielką noc. więc siedzę w pustej chacie, pilnuję żeby nie zalało, ciekawskie oczy szabrowników swoją postacią rozczarowuję i drapię po jajkach wzorki mniej lub bardziej przypominające te, jakie zapamiętałem w dzieciństwie.
a za oknem to deszcz, to śnieg, to grad lub wszelkie odmiany wyżej wymienionych. ogólnie ujmując jest szaro. dobra przestaję marudzić i wracam do jajec.

na koniec coś do posłuchania tak na poprawę humoru.